Używanie tytułu naukowego, którego się jeszcze nie uzyskało, jest nieetyczne, a czasem może wręcz zostać uznane za czyn nieuczciwej konkurencji
Do napisania tego felietonu skłoniły mnie słowa pewnego wiceministra, który w przeprowadzanej z nim rozmowie użył sformułowania „ja jako profesor prawa”. To już kolejna inspiracja publiczną wypowiedzią, bowiem jeden z moich poprzednich tekstów (Prawnik z 17 kwietnia 2013 r. nr 75) był sprowokowany przez innego ministra, notabene na drugi dzień po felietonie odwołanego, choć tych faktów nie należy łączyć.
Powracając do wspomnianego wiceministra – z pewnością kiedyś rzeczywistym profesorem prawa będzie, ale póki co z tego co wiem jeszcze nim nie jest. Wielokrotnie słyszę „profesor ten, profesor tamten” wiedząc, że chodzi o osoby bez owego tytułu. W dziedzinie, którą reprezentuję, profesorów jest kilkunastu, a ma się wrażenie, że idą oni w setki.
Skąd się bierze się to cudowne rozmnożenie? Po pierwsze, z ostatnich zmian w przepisach ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym i ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki. Wprowadzają one bowiem nową procedurę uzyskania tytułu profesora, co powoduje, że Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów Naukowych zalana jest dokumentami, które należało złożyć przed 1 października 2013 r., aby postępowanie przebiegło według starych reguł. Mamy więc wysyp wniosków, które po pozytywnym rozstrzygnięciu zaowocują nowymi tytułami profesorów.
Problem dotyczy jednak czegoś innego niż gorączka habilitacyjno-profesorska, z którą mamy do czynienia w ostatnich 2 latach. Chodzi o rzeczywisty stan rzeczy. Cytowana wyżej ustawa wyraźnie rozdziela (i w tym zakresie nic się nie zmieni) dwie sprawy: stopnie naukowe i tytuł naukowy. Stopnie naukowe są dwa: doktor i doktor habilitowany. I właśnie kłopot jest z tymi ostatnimi.
Bo po zdobyciu stopnia doktora habilitowanego, który jest dopiero podstawą do tego, aby w przyszłości uzyskać tytuł profesora, zaczynają się czuć profesorami tytularnymi, często wprowadzając w błąd otoczenie.
Profesor plasuje się oczko wyżej niż doktor habilitowany. Co prawda w szkołach wyższych, po uzyskaniu stopnia doktora habilitowanego, niejednokrotnie obejmuje się stanowisko profesora nadzwyczajnego (mimo pięknej nazwy jest on „gorszy” niż zwyczajny), ale jest to jedynie stanowisko, a nie tytuł. Zresztą na wielu uczelniach na stanowisko profesora nadzwyczajnego należy trochę poczekać, a znam takie, które godzą się na powierzenie stanowiska profesora „uczelnianego” dopiero po uzyskaniu tytułu profesora.
Można bez wątpliwości stwierdzić, że doktor habilitowany, który jest mianowany na stanowisko profesora uczelnianego, nie jest jeszcze profesorem prawa. Stąd przywołane na początku felietonu sformułowanie „ja jako profesor prawa” jest nieprawdziwe.
Dlaczego w ogóle poruszam ten temat? Z powodów etycznych i prawnych, o czym w dalszej części. Nie może wszakże być tak, że również w dziedzinie „oznaczania rangi” w środowisku akademickim będziemy nadal chodzili na skróty. W wojsku albo się jest pułkownikiem, albo generałem, a w nauce nie ma to znaczenia. Skoro przyjęty został system odrębnego od stopni naukowych tytułu profesora, który wymaga spełnienia szczególnych wymogów, to prawo jest prawem. Nawet nie powiem dura lex sed lex, bo to wcale nie dura, ale normalne wymogi na poszczególnych etapach rozwoju naukowego. Dlatego też nadużyciem jest i dziwi mnie, dlaczego środowisko naukowe nie reaguje na używanie skrótu „prof.” przed nazwiskiem w sytuacji, gdy dana osoba profesorem nie jest. Gdy ktoś uzyskał stanowisko profesora uczelnianego, to w środowisku tej uczelni może być określany jej profesorem, ale poza nią należy informować o tym, tylko uczelnianym, statusie. Utarł się też pewien dobry zwyczaj używania przez doktorów habilitowanych skrótu „prof.” z określeniem uczelni, ale po nazwisku.
Przepisy ustawy z 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki nie tylko wyraźnie oddzielają stopnie (doktor, doktor habilitowany) od tytułu naukowego, ale formułują konkretne zasady uzyskania tychże stopni i tytułów. W przypadku habilitacji rozprawa habilitacyjna powinna stanowić znaczny wkład autora w rozwój określonej dyscypliny naukowej (pomijam w tym miejscu to, że rozprawę habilitacyjną może zastąpić jednotematyczny cykl publikacji). Obok rozprawy habilitacyjnej ocenie podlega również dorobek naukowy habilitanta. Po spełnieniu jeszcze innych, dodatkowych wymogów można uzyskać stopień doktora habilitowanego. Ale nie profesora, gdyż ten ostatni tytuł może być nadany co do zasady tylko osobie, która uzyskała stopień naukowy doktora habilitowanego i ma osiągnięcia naukowe znacznie przekraczające wymagania stawiane w postępowaniu habilitacyjnym. Ponadto kandydat powinien posiadać poważne osiągnięcia dydaktyczne (kształcenie kadr, kierowanie zespołami badawczymi) oraz, zgodnie z obowiązującymi przepisami, czego nie było wcześniej, posiadać doświadczenie w kierowaniu zespołami badawczymi realizującymi projekty finansowane w drodze kontraktów krajowych i zagranicznych oraz odbyć staże naukowe i prowadzić prace naukowe w instytucjach naukowych, w tym zagranicznych.
Bez względu na to, czy starania o tytułu profesora odpowiadają starej czy nowej procedurze, jest oczywiste, że dorobek naukowy zainteresowanego musi w stopniu znacznym przekraczać wymogi stawiane przy habilitacji. Czyli należy ponieść dużo większy wysiłek niż ten, z którym należało się zmierzyć przy postępowaniu habilitacyjnym. A jaka jest rzeczywistość? Właśnie taka, jak napisałem na początku felietonu, że profesorem się jest, choć się nim nie jest. Delikatność materii powoduje, że sprawa nie zostaje nazwana z imienia i nazwiska. O ile uczelnie próbują walczyć ze zjawiskiem popełniania plagiatów czy nepotyzmem, to takie nieetyczne działania pozostają nietknięte. Są wręcz akceptowane, chyba z grzeczności.
A przecież takie działania naruszają zwyczaje akademickie, a pewnych przypadkach należałoby je wręcz traktować jako czyn nieuczciwej konkurencji, ze wszystkimi tego skutkami. Dotyczy to w szczególności osób niemających tytułu profesora, a posługujących się nim w czasie prowadzenia działalności gospodarczej. Są oni przedsiębiorcami w rozumieniu art. 2 ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, a skoro tak, to przez wprowadzanie w błąd oznaczeniem (np. „Prof. X i wspólnicy”) nieuczciwie reklamują swoje usługi.
A więc szanowni nieprofesorowie – do pracy, aby stać się profesorami zgodnie z przepisami prawa.
prof. zw. dr hab. Andrzej Kidyba kierownik Katedry Prawa Gospodarczego i Handlowego na UMCS w Lublinie