To brzmi jak herezja, ale w latach 70. wymiar sprawiedliwości był o niebo bardziej uporządkowany niż obecnie.
Gdy Tadeusz Mazowiecki w swoim expose z 24 sierpnia 1989 r. odkreś- lał przeszłość grubą linią, chodziło mu o wzięcie odpowiedzialności za działania nowego rządu. Ale historia „grubej linii” szybko przemianowanej na „kreskę” zaczęła żyć własnym życiem. I nie chodzi tylko o wydumaną teorię utożsamiającą ją z niechęcią do rozliczeń przedstawicieli PRL. Wszyscy mniej lub bardziej świadomie kupiliśmy „grubą kreskę” jako symboliczną granicę pomiędzy tym starym, szarym PRL, gdzie nie było nic poza pustymi hakami i octem na półkach, a tą nową Polską z wolnością, pierwszymi biznesami i drugą Japonią w perspektywie.
W tym dyskursie PRL to ugór, ciemniactwo, barbarzyństwo i zacofanie, a każdy, kto myśli inaczej, jest automatycznie uznawany za beneficjenta minionego reżimu albo niezaradnego lenia, przegranego w procesie transformacji. Ewentualnie za jednego i drugiego. Jedynie piłkarzy mieliśmy wtedy lepszych, ale i to nie jest takie pewne. Perły ówczesnej architektury starzeją się brzydko, wytwory przemysłu, choć solidne, rażą topornością, a na wymiar sprawiedliwości spoglądamy poprzez pryzmat procesów politycznych.
Kiedy mamy do czynienia z łamaniem standardów demokratycznego państwa prawnego, to jakich porównań używamy? Ano do wymiaru sprawiedliwości z mrocznych czasów stanu wojennego czy jeszcze okresu stalinizmu. Niezawisłość sędziów była fikcją, a sędziowski łańcuch, zamiast przydawać godności, w oczach społeczeństwa budził skojarzenia z psią poddańczością. W stosunku do władzy oczywiście. Owszem, nie brakowało sędziów oportunistów, którzy orzekając za komuny, zhańbili ten urząd, ale tak samo jak i takich, którzy orzekali sprawiedliwie i potrafili się zachować przyzwoicie w każdej sytuacji. Okazuje się jednak, że jeżeli nie uwzględnimy spraw politycznych, to z orzecznictwem przed 1989 r. nie było wcale tak źle. Więcej. Jeśli przyjrzymy się bliżej, okaże się, że było lepiej niż obecnie.

Nadążać za rzeczywistością

– Obserwując orzecznictwo z wielu lat, można dostrzec, że pewne okresy silniej, a inne mniej nadążały za rzeczywistością. Dobrym czasem dla orzecznictwa sądów były lata 70. Wówczas sędziowie uwzględniali to, co działo się w zmieniającym się życiu i nawiązujących do tego pracach naukowych. Sądy nie orzekają przecież w oderwaniu od rzeczywistości. Dobry wyrok powinien współgrać z wieloma czynnikami, w tym również z aktualnymi zjawiskami społecznymi. Dziś nie tylko sędziom czy w ogóle prawnikom, ale i wielu osobom trudno jest się odnaleźć w niebywale szybko zmieniających się realiach. Mam więc wątpliwości, czy w tej chwili orzecznictwo wiernie odzwierciedla rzeczywistość. To nie jest wina sędziów, lecz raczej przesytu różnych bodźców, które trudno uporządkować, zidentyfikować i opisać zarówno normatywnie, jak i przez orzecznictwo – mówi adwokat Krzysztof Piesiewicz.
Wskazuje, że sądy stoją przed dużym wyzwaniem. Technika rozwija się z zawrotną prędkością i pojawiają się problemy, jakich kiedyś nie było: choćby w zakresie dopuszczalności dowodów, które wynikają właśnie ze zmian technologicznych. Podobny problem stwarzają nauki biomedyczne oraz zmieniający się na naszych oczach stosunek do różnych postaw i zachowań. Przez to w obliczu wymykających się przepisom stanów faktycznych, dochodzi do sytuacji, że nie ma nawet opracowań w zakresie nowych dziedzin, a co dopiero mówić o orzecznictwie. W konsekwencji sądy I i II instancji często oczekują na podjęcie przez Sąd Najwyższy uchwały, która wytyczy im drogę orzekania odnośnie do zagadnień budzących wątpliwości. Ale zdarza się, że i sam SN ma problemy z podjęciem decyzji.
Jak zauważa prof. Łętowska, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku, mało kto sięga dziś do orzeczeń starszych niż sprzed 1990 r. Tak, jakby wcześniej była tylko pustka i kompletny ugór. Tymczasem ówczesne rozstrzygnięcia dotyczące np. odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody, jakich doznał obywatel, budzą szacunek, nawet jeśli patrzy się z dzisiejszej perspektywy. Przykłady? Proszę bardzo:
„Skarb Państwa odpowiada za szkody, które korzystający z plaży niestrzeżonej lecz zagospodarowanej poniósł na skutek zranienia się o niebezpieczny przedmiot znajdujący się na plaży lub w przybrzeżnym pasie wody, jeżeli o istnieniu tego przedmiotu właściwi funkcjonariusze wiedzieli lub powinni byli wiedzieć”.
„Szczepienia ochronne zarządzone są w interesie społeczeństwa, jak i każdego obywatela, normalnie też nie powodują żadnego niebezpiecznego rozstroju zdrowia. Jeżeli jednak wyjątkowo z niewyjaśnionych dotąd przez naukę i przez nikogo niezawinionych przyczyn rozstrój taki nastąpi, powodując trwałe kalectwo, zasady współżycia społecznego przemawiają za zasądzeniem odszkodowania”.
„Zaniechanie zastępczego wykonania decyzji nakazującej samoistnemu posiadaczowi budynku wyburzenie balkonu zagrażającego bezpieczeństwu ludzi i mienia uzasadnia odpowiedzialność Skarbu Państwa za szkody powstałe w wyniku oderwania się balkonu”.
Były też orzeczenia mówiące np. o tym, że podjęcie się przez daną osobę pełnienia jakiejś funkcji, w sytuacji gdy nie miała ona ku temu odpowiednich kwalifikacji, było podstawą odpowiedzialności, jeśli na skutek braku tych umiejętności została wyrządzona szkoda. Innym razem, w sprawie dotyczącej wypadku podczas szkolnej wycieczki, do jakiego doszło w grocie, sąd też uznał odpowiedzialność Skarbu Państwa, bo choć jaskinia nie była przeznaczona do zwiedzania, nie była też należycie zabezpieczona. – Cała konstrukcja winy anonimowej w tej chwili w orzecznictwie praktycznie zanikła. Ta konstrukcja nie wymaga badania, kto konkretnie zawinił, tylko wychodzi się z założenia, że w przyzwoitej strukturze, którą jest podmiot odpowiadający za szkodę, zaniedbanie prowadzące do szkody „nie ma prawa” się zdarzyć. Oczywiście inną sprawą jest, jak dalece ludzie byli kiedyś zdeterminowani, by dochodzić swoich praw i roszczeń, ale potencjalnie istniały narzędzia i gotowość orzekających, by tego rodzaju odpowiedzialność przypisać. Dziś jest to nie do pomyślenia – mówi Łętowska.
Po części dlatego, że dawniej za wszystko odpowiadał Skarb Państwa: za wypadek w szkole, szpitalu czy na plaży. Teraz szpitale albo zostały sprywatyzowane, albo stały się osobami prawnymi, więc to ich zmartwienie. I większa jest determinacja ich prawników, aby nie sięgać za głęboko do kieszeni. Za szkoły zaś w dużej mierze odpowiadają samorządy. – Stąd ogromny nacisk na to, by nie było odpowiedzialności, i żeby to udowodnić, adwokaci stają na rzęsach. A wtedy było znacznie mniejsze psychiczne ciśnienie na to, by z odpowiedzialności za złe szczepienia, szkody uboczne operacji jakoś się jednak wykręcić – tłumaczy.
Zmiana stosunków gospodarczych to jedno, ale nie wszystko da się tym wytłumaczyć. Wiele za uszami mają sami sędziowie, choć tak między Bogiem a prawdą, to formułowane wobec nich zarzuty można postawić także adwokatom, radcom, prokuratorom czy innym aktorom życia publicznego.
– Jeżeli się patrzy na współczesne orzecznictwo, uderza jedno: zanik umiejętności dogmatycznych w posługiwaniu się prawem – mówi prof. Ewa Łętowska. – Mamy do czynienia z zasmucającym sformatowaniem umysłów, z zanikiem umiejętności posługiwania się klasycznymi rozumowaniami prawniczymi, regułami kolizyjnymi, bardziej finezyjnymi metodami wykładni. Dawniej prawnicy potrafili sensowniej rozumować i systematyzować prawo. Dziś chcą mieć zapisane wszystko wprost w ustawie. Twierdzą, że jeśli czegoś nie zapisano, to jest luka. I że trzeba wszystko „normatywnie doprecyzować”. A tak się nie da. Tego żaden ustawodawca nie jest w stanie zrobić – wyjaśnia.
Mecenas Piesiewicz podkreśla, że sędziowie mają ogromną władzę. W interesie państwa jest więc to, aby była ona wykonywana najlepiej, jak to możliwe. – Dlatego też należy ze szczególną ostrożnością podchodzić do wszelkich zmian w materii sądownictwa. Poważnym, częstym błędem jest rezygnowanie z rozwiązań, które sprawdzają się w praktyce. Kolejne zmiany w prawie mają przynosić szybkie i widoczne efekty. Takie założenie musi się odbić na jakości orzecznictwa. Nowelizacje przepisów w obrębie sądownictwa i szkolenia sędziów tworzone są na zasadzie prostej i płytkiej segregacji: szkoła, egzamin. W sądownictwie trzeba jednak stawiać na coś innego: na rzetelność, solidność i odpowiedzialność, czego młodzi prawnicy dziś się nie uczą. Kiedy byłem na aplikacji sądowej, najważniejsza była odpowiedzialność i budowanie wewnętrznej niezależności. Właśnie tego uczono mnie, np. dając akta spraw do domu. Tego nie można się nauczyć z testów – wskazuje.

Bez zrozumienia

System prawa to uporządkowana hierarchiczna struktura. Współcześnie jest ona o wiele bardziej skomplikowana niż jeszcze np. 40 lat temu. Źródłem prawa nie jest bowiem tylko to, co ustanowił nasz parlament, lecz także regulacje płynące do nas z Brukseli, orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości UE w Luksemburgu czy Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. – W rezultacie zamiast systemu, który ma kształt piramidy, mamy taki, który tworzy wiele ośrodków. Jest on trudniejszy, jeśli chodzi o wzajemne relacje, i trudniej go uporządkować. Temu służy stosowanie odpowiedniej wykładni i rozumowania, np. z celu na środki, z punktu widzenia ratio legis (zamierzonego celu ustawy – red.), zasad rządzących ustaleniem hierarchii między normami wcześniejszymi, późniejszymi, ogólnymi, szczególnymi, wyższego i niższego rzędu oraz kombinacjami tych norm. Tymczasem to wszystko w praktyce zostaje zredukowane do wykładni powierzchownie językowej, uzupełnionej najchętniej rozumowaniem a contrario, co prowadzi do orzeczniczych absurdów – wyjaśnia prof. Łętowska.
Przykładowo zdziwienie budzi bezradność sądu wobec amatorów popijania denaturatu na świeżym powietrzu z argumentacją, że płyn ten nie jest alkoholem spożywczym, a o takim jest mowa w ustawie o przeciwdziałaniu alkoholizmowi. – Przecież trzeba zapytać o ratio legis, jaka towarzyszyła wprowadzeniu zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Tu nie chodzi o to, czy ma być to alkohol spożywczy, czy nie. Sens tej regulacji przejawia się w tym, by zakazać zgorszenia publicznego na skutek spożywania alkoholu – łapie się za głowę prof. Łętowska. Nawet jeśli więc prawo karne nie dopuszcza stosowania wykładni rozszerzającej, i sąd obawiał się, że odejście od wykładni językowej mogłoby do niej doprowadzić to mógł wystąpić z konstytucyjnymi wątpliwościami w pytaniu prawnym (nawet do Trybunału Konstytucyjnego).
W tym przypadku nic wielkiego się nie stało, ot, upiekło się paru pijaczkom, a strażników miejskich wystrychnięto na dudka. Podważa to co prawda i tak małe zaufanie do tej formacji i podaje w wątpliwość jej skuteczność, ale też nie po raz pierwszy. Gorzej, że żadna wątpliwość u sądu nie powstała, a utrwalenie przekonania, że prawo jest absurdalne, źle służy zaufaniu publicznemu i powadze prawa.
Złe orzecznictwo pociąga za sobą wiele skutków, od przedłużających się postępowań odwoławczych, przez większe obłożenie pracą, wyższe koszty, po – na pierwszy rzut oka niewidoczne – zaśmiecenie prawa.
Rozstrzygnięcia sądowe zapadają co prawda w konkretnych sprawach indywidualnych, ale jednocześnie tworząca się w praktyce linia orzecznicza porządkuje system. – Uwstecznienie myślenia prawniczego, z jakim mamy do czynienia, i skutkujące tym fatalne orzecznictwo sprawiają, że nasz system zatracił umiejętność samoporządkowania. Dlatego prasa może się zapłakać na śmierć, prosząc o zmianę prawa, a kolejne nowelizacje nic nie zmieniają. Wystarczy wspomnieć choćby ustawę o odpowiedzialności majątkowej funkcjonariuszy publicznych za rażące naruszenie prawa, nad którą cywiliści do tej pory rwą włosy z głowy. Akt ten jest typowym produktem złego orzecznictwa i przykładem nieumiejętności wykorzystania istniejących już instrumentów – mówi prof. Łętowska.
W kodeksie cywilnym mamy choćby art. 441 mówiący o tym, że w przypadku gdy ktoś pokrywa szkodę za kogoś, kto był odpowiedzialny za jej wyrządzenie, to w stosunku do sprawcy istnieje roszczenie regresowe – możliwość domagania się pokrycia szkody zarówno w przypadku odpowiedzialności za winę, jak i za ryzyko.
Jak przypomina prof. Łętowska, ten przepis obowiązuje od lat, był nawet w poprzedzającym k.c. kodeksie zobowiązań. – Zawsze to kiepsko funkcjonowało, ale teraz to ugrzęzło kompletnie. Bo nawet kiedy Skarb Państwa wypłacał odszkodowanie, to o regres w stosunku do winnego urzędnika nie dbał zupełnie. Podniesiono krzyk, że towarzystwo trzeba zacząć stawiać do pionu, lecz zamiast stosować istniejące narzędzia, uchwalono ustawę, która była stuprocentową redundancją. Uregulowano coś, co już było uregulowane.
W efekcie np. Prokuratura Generalna twierdzi, że nie ma podstaw do regresu w stosunku do prokuratora, za którego Skarb Państwa zapłacił, ponieważ wyrządził szkodę. Uzasadnia to tym, że ustawa z 2011 r. nie wymienia prokuratorów, ograniczając się do funkcjonariuszy państwowych. Ale ta ustawa nie wyłącza przecież stosowania dochodzenia roszczeń na podstawie przepisów ogólnych k.c. – Wszystko dlatego, że całość rozumowań prawniczych obecnie sprowadzono do kilku zasad. Jeśli coś nie jest zabronione, to jest dozwolone, czyli jeśli czegoś nie ma na piśmie, to tego nie ma. Owszem, taka zasada obowiązuje, ale w prawie karnym. Uogólniona prowadzi do takich nonsensów, jak w przypadku rzekomego braku odpowiedzialności regresowej prokuratora. Z kolei wskutek zredukowania wykładni do stosowania tylko interpretacji językowej, uzupełnionej zasadą wykładni a contrario, mamy rezultat jak w „Odzie do młodości”: „Takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy” – mówi prof. Łętowska.
Oprócz stosowania wykładni językowej jest jeszcze wiele innych możliwych zasad rozumowania prawniczego. Cała sztuka polega na tym, aby zastosować właściwe i wiedzieć kiedy które. – Wykłada się nie tylko językowo, lecz także np. z celu na środki albo z punktu widzenia ratio legis. Dobrym przykładem jest pasztet, jaki mamy z ustawą śmieciową. Dyrektywa europejska jest dyktowana ochroną środowiska, a nasze przetargi są rozpisywane z punktu widzenia interesu ekonomicznego samorządu, czyli aby było jak najtaniej – wskazuje prof. Łętowska. Pytanie za 100 punktów, jaką optykę zastosują sędziowie, kiedy takie sprawy zaczną trafiać do sądu.

Coraz mniej czasu

Maciej Strączyński, prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”, dodaje z kolei, że zdaniem wielu starszych sędziów sądownictwo straciło na wprowadzeniu sądów apelacyjnych. Dopóki ich nie było, sądem odwoławczym od wyroków sądów wojewódzkich (teraz okręgowych) był Sąd Najwyższy, który, jak to oceniali sędziowie wówczas orzekający, merytorycznie prezentował o wiele wyższy poziom niż dzisiejsze sądy apelacyjne. – Teraz orzecznictwo, jeśli chodzi o jego treść, skupia się na całej masie problemów, które w rzeczywistości nie mają wpływu na rozstrzygnięcie. W latach 70., dla przykładu, nie czepiano się nieistotnych szczegółów. Jeśli wyrok był co do treści słuszny, to go nie uchylano. A obecne orzecznictwo odwoławcze szeroko analizuje kwestie formalne, z których każdej nadaje się wielkie znaczenie. Mnóstwo wyroków uchyla się z tego powodu do ponownego rozpoznania – mówi sędzia Strączyński, który winą za ten stan rzeczy obarcza m.in. znowelizowany w 1997 r. kodeks karny. Jego zdaniem bardzo wiele zmian wprowadzono tylko po to, aby było inaczej niż w jego wcześniejszej wersji. A nie wszystko, co jest dobre, da się zmienić bezboleśnie. – Stosowanie kodeksu z 1997 r. doprowadziło do tego, że sędziów nauczono skupiać się na rzeczach nieistotnych. Sędzia zaczyna się bawić w aptekarza i roztrząsać wiele kwestii na wszelki wypadek. Uzasadnienia rozrosły się nieprawdopodobnie, pisze się więc dziesiątki stron o nieistotnych okolicznościach, ale to z obawy, że jeśli sędzia tego nie napisze, wyrok zostanie uchylony z uwagi na braki w uzasadnieniu – wyjaśnia Strączyński.
Pozytywną zmianą, na jaką wskazuje, jest to, że po 1989 r. w orzecznictwie powszechnie uznano prawo obywatela do obrony koniecznej. – Widywałem wyroki SN z lat 70., które przetłumaczone na język potoczny brzmiałyby mniej więcej tak: Prawda, że oskarżonego napadło pięciu bandytów. Prawda, że nie miał innego sposobu, żeby się bronić. Prawda, że gdyby się nie bronił, toby go zabili. Skoro więc sięgnął po nóż i zabił jednego z napastników, to za ten czyn damy mu „tylko” pięć lat. Dziś byłby uniewinniony – twierdzi sędzia Strączyński.
Mecenas Piesiewicz zwraca uwagę, że na jakość wcześniejszego orzecznictwa wpływała też mniejsza liczba spraw. – Sędziowie mogli poświęcić więcej czasu na przemyślenie każdej z nich. Warto się zastanowić, czy nie należy dokonać przeglądu tego, czym powinny się zajmować sądy. Nadmierne ich obciążenie sprawia, że sądy bronią się przed rozpoznawaniem spraw różnymi mechanizmami formalnymi. I zdarza się, że odrzucają istotne wnioski właśnie z powodów formalnych. A przecież ludzie przychodzą do sądu po sprawiedliwość. Ale również po wytyczenie tropu, którym mają się poruszać w ramach norm prawnych – tłumaczy.
Zgadza się z nim prof. Marek Chmaj ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. – Teraz wydawanie orzeczeń to wręcz masówka – wskazuje. Nawet w SN nie ma czasu, by spokojnie zastanowić się nad problemem prawnym i głęboko go przeanalizować. Sędziowie przyznają, że oczywista musi być zasada: im więcej spraw napływa, tym orzeczenia są gorszej jakości.
– Prawo też nie zmieniało się tak jak dziś, niemalże z dnia na dzień, a gorączka legislacyjna nie sprzyja wzrostowi jakości orzecznictwa – wskazuje prof. Chmaj. Przepisy mogły więc spokojnie obrastać w orzecznictwo. Dziś duża część pracy sędziów polega na rozwiązywaniu dylematów, jakie zaserwował im ustawodawca. – Jedna ustawa nakazuje kłaść asfalt, a inna sadzić w tym miejscu drzewa – ironizuje prof. Chmaj.
– Zdarza się, że przepisy bez większej analizy czy też debaty nad ich wprowadzeniem wchodzą i okazuje się, że są w sprzeczności z tymi, które już istnieją – podobnie ocenia problem sędzia Teresa Mróz z warszawskiego sądu apelacyjnego. Zwraca też uwagę, że kiedyś orzeczenia zajmowały tylko półtorej strony. I wyroków tych nie uchylano z racji tego, że są za krótkie. Dziś sędziowie mają do wykorzystania programy typu LEX, udostępniające dokumenty w formie cyfrowej, i funkcję „kopiuj/wklej”. Uzasadnienia mają po kilkadziesiąt stron, a często i tak niewiele wnoszą. Nie mają, jak kiedyś, indywidualnego charakteru.
Zmieniło się również to, że w przeszłości, jak przyznaje ze smutkiem sędzia Mróz, ludzie bardziej ufali sądom. – Wynika to też stąd, że sąd nie jest już ostatecznością. Teraz do sądu przychodzi się z każdym drobiazgiem. I też dlatego stracił na wartości – wskazuje.

Mamy do czynienia z zasmucającym sformatowaniem umysłów, z zanikiem umiejętności posługiwania się klasycznymi rozumowaniami prawniczymi – mówi prof. Ewa Łętowska