Świat główkuje, jak tu zmniejszyć zanieczyszczenie miast spalinami, wyeliminować korki, uczynić jazdę autem bezpieczną oraz jak uratować misie polarne, które przez krążące w atmosferze CO2 stały się tak leniwe, że nawet rozmnażać im się nie chce.
W tym celu francuscy producenci samochodów budują silniki, których zużycie paliwa mierzy się strzykawką, skandynawskie miasta inwestują w darmowy transport publiczny, niemieckie landy do pięciu pasów autostrady dokładają jeszcze dwa, a brytyjscy ekolodzy do steków z foki serwowanych misiom wtykają tabletki viagry.
I my, Polacy, też znaleźliśmy sposób, jak drogowe życie uczynić przyjemniejszym. Jest on lepszy niż wszystkie pozostałe razem wzięte, bo jego realizacja nie wymaga żadnych nakładów finansowych – ani na infrastrukturę, ani na nowoczesne technologie. Otóż nasze Ministerstwo Transportu i Czasomierzy postanowiło ograniczyć liczbę kierowców. Za kółkiem nie usiądzie nikt, kto nie wie, jakie rozmiary ma tablica rejestracyjna, jaka jest właściwa długość drążka dźwigni zmiany biegów oraz pod jakim kątem otwiera się klapa bagażnika.
Banda ekspertów wariatów, którzy odmieniają słowo „bezpieczeństwo” przez wszystkie przypadki, i to w jednym zdaniu, doszła do wniosku, że jak człowiek przez dwa lata będzie przygotowywał się z teorii, to zostanie świetnym kierowcą. Tymczasem egzamin teoretyczny powinien być ściśle połączony z praktycznym. Co stoi na przeszkodzie, aby podczas jazdy egzaminator zapytał zdającego: „A co oznacza ten znak?”. Albo: „Co Pana zdaniem powinien teraz zrobić kierowca przed nami?”. Przecież wiadomo, że na drodze teoria nijak ma się do praktyki. Gdy pewnego dnia wasze auto wpadnie w poślizg, nie będziecie szukali w pamięci prawa Newtona, tylko zaczniecie kręcić kierownicą tak, jak uczył was instruktor. Albo nie będziecie, bo zamiast zaprezentować wam to na lekcji, poświęcił ją na pokazanie, jak wymienia się żarówkę kierunkowskazu i jak odpowietrza się układ zasilania silnika o zapłonie samoczynnym.