W sieci nie można pozwalać sobie na więcej niż w gazecie czy w telewizji. Może nawet powinno się jeszcze bardziej kontrolować swoje wypowiedzi, bo zasięg internetu jest nieporównywalnie większy niż tradycyjnych mediów. Do takich wniosków doszedł w minionym tygodniu Sąd Najwyższy, kierując do ponownego rozpoznania głośną sprawę blogera z Mosiny, który w niewybredny sposób komentował poczynania tamtejszej pani burmistrz.
Rozumowanie sądu jest takie – skoro internet ma tak duży zasięg rażenia, to trudno tu mówić o znikomej szkodliwości społecznej, na podstawie której sąd drugiej instancji umorzył postępowanie. A sam fakt, że w globalnej sieci używa się języka znacznie odbiegającego od tego, jaki obowiązuje w klasycznych mediach, nie oznacza jeszcze, że prawo powinno to tolerować.
Trudno nie zgodzić się z rozumowaniem sędziów. Tak samo jak przeszkadza mi prostak przeklinający w autobusie, tak samo razi mnie chamstwo wylewające się z internetu. Ani jednego, ani drugiego nie należy tolerować.
Natomiast dziwi mnie, i to bardzo, porównanie internetu do prasy, a blogera do dziennikarza i kwalifikacja czynu blogera jako zniesławienie za pomocą środków masowego komunikowania. Oczywiste jest, że sieć ma globalny wymiar i pozwala dotrzeć do wielu odbiorców. Czy jeśli jednak oskarżony napisałby to samo na ścianie przy głównej ulicy w Warszawie, to nie przeczytałoby tego jeszcze więcej ludzi? Myślę, że tak.
Sieć, zwłaszcza blogosfera, bardziej kojarzy mi się z agorą, gdzie każdy może wykrzyczeć swą opinię. Oczywiście, jeśli naruszy czyjeś prawa, powinien ponieść odpowiedzialność, tyle że chyba niekoniecznie taką, jakby zrobił to w telewizji.
Powód jest prosty – przeciętny odbiorca doskonale zdaje sobie sprawę, że do tego, co przeczyta na czyimś blogu, należy podchodzić z dużym dystansem. Zupełnie inaczej traktuje informacje przekazywane przez klasyczne media, a inaczej to, co ktoś wypisuje w internecie.