Badania DNA, odcisk buta w wilgotnej ziemi? To już historia: dziś w salach sądowych karierę robią dowody zebrane na portalach społecznościowych. Policjanci tropią tam przestępców, prawnicy zbierają haki, a zdradzani małżonkowie namierzają tych trzecich.
Trend jest już doskonale widoczny za oceanem. Z badań opublikowanych przez organizację X1 Discovery, która specjalizuje się we wspieraniu działań prawników i agentów państwowych służb ścigania na portalach społecznościowych, wynika, że tylko w ciągu ostatnich dwóch lat dowody zebrane na Facebooku czy Twitterze odegrały znaczącą, jeśli nie decydującą rolę w blisko 700 procesach.
W tym niezwykłym rankingu wiodącą rolę odgrywają Facebook i MySpace – być może ze względu na możliwość tworzenia galerii czy umieszczania filmów, które wielokrotnie więcej mówią o prywatnym życiu posiadacza profilu, niż on sam chciałby zdradzić. W nieco mniejszym stopniu użyteczne dla prawników dane są zbierane na LinkedIn czy Twitterze. W jednej z wyszczególnionych w raporcie spraw istotne były też informacje z serwisu geolokalizacyjnego Foursquare.
Zaskakująca jest wysoka pozycja w tym zestawieniu portalu MySpace, którego popularność należy już do przeszłości. Okazuje się jednak, że wśród słabo wykształconych, biedniejszych – i bardziej na bakier z prawem – serwis ten wciąż jest popularny. To właśnie profile jego użytkowników najczęściej okazywały się przydatne w sprawach kryminalnych.

Zabijam, by być bogaty

W połowie kwietnia amerykańskie gazety obiegła informacja o użytkowniku Facebooka ze stanu Kentucky, który uwiecznił na swoim profilu wyjątkowe dokonanie: dziarski 20-latek sfotografował się podczas spuszczania benzyny z baku policyjnego radiowozu, a zawadiacką postawę podkreślił wystawionym w stronę obiektywu środkowym palcem. W ciągu kilku dni Michael Baker wylądował w policyjnym areszcie, a zdjęcie zniknęło z serwisu.
Co nie znaczy, że winowajca poczuł skruchę – na wpis jednego z przyjaciół, który ubolewał, że nie zdążył zobaczyć zdjęcia, Baker odpisał: „Ta, wow, powinieneś był je zobaczyć, było zabawne jak cholera”. Internauci komentujący prasowe doniesienia o wyczynie 20-latka byli jednak znacznie mniej rozbawieni. „Jestem wstrząśnięty i zbulwersowany” – napisał jeden z nich. – „To oni tam w Kentucky mają internet?!”. I był to najłagodniejszy komentarz do sprawy.
Dowody zebrane w sieci mają jednak istotne znaczenie w sprawach znacznie poważniejszych. Taki był przypadek mieszkańca Indiany Iana Clarka, który został skazany na dożywocie za zamordowanie 2-letniej córki jego narzeczonej, którą miał się zaopiekować pewnego wiosennego dnia w 2007 r. Gdy matka dziewczynki wróciła do domu, zastała swojego chłopaka na kanapie. Na jego piersiach leżało nagie, nieżywe dziecko. Późniejsza sekcja wykazała, że dziewczynka doznała licznych złamań kości i kontuzji.
Clark nie ukrywał, że popełnił zbrodnię. Utrzymywał jednak, że dokonał jej wskutek napadu agresji, a nie z premedytacją. – Byłem lekkomyślny, nieodpowiedzialny. Byłem dupkiem. Ale nie jestem mordercą. Nie próbowałem ukryć przestępstwa. Niczego nie wyczyściłem, nie zmieniłem ubrania – zeznawał. Tyle że wśród materiału oskarżenia znalazł się również wpis, jaki oskarżony zostawił wcześniej na MySpace.
Niby nic, Clark ostro wypowiada się o tych, którzy nazywają go wyrzutkiem i kryminalistą. Jednocześnie jednak sąd uznał tych kilkadziesiąt słów za dowód, że występne myśli towarzyszyły mordercy przez wiele dni przed popełnieniem zbrodni. W apelacji adwokaci Clarka próbowali podważyć to rozumowanie, jednak Sąd Najwyższy uznał zasadność wcześniejszego orzeczenia. Wyrok został potwierdzony: dożywocie bez prawa do ubiegania się o przedterminowe zwolnienie.
Jeszcze inny charakter miała sprawa 26-letniego Ronniego Tiendy, członka jednego z latynoskich gangów działających w Dallas. W 2007 r. Tienda wdał się w strzelaninę między członkami różnych grup przestępczych na jednej z dróg pod miastem. W wyniku wymiany strzałów zginął 23-letni David Valadez.
Tienda nie omieszkał komentować wydarzenia na różne sposoby: wrzucał posty nawiązujące do strzelaniny, a także zdjęcia i muzykę, choćby piosenkę, która została odtworzona na pogrzebie Valadeza. „Zabijam, by być bogaty!” – pisał. Na profil gangstera natknęła się siostra ofiary i wkrótce wszystko trafiło do materiałów prokuratora. Sąd wziął materiały pod uwagę i choć ostatecznie nie wiadomo, z czyjej broni padły śmiertelne strzały, udział Tiendy w sprawie nie ulegał większej wątpliwości. Wyrok brzmiał: 35 lat więzienia.
I choć w procesie apelacyjnym prawnik gangstera próbował podważyć wiarygodność dowodów, twierdząc, że nie ma przesłanek, by zakładać, że to właśnie Tienda umieszczał na swoim profilu wszystkie wpisy czy zdjęcia, sąd apelacyjny nie dał się przekonać.



Wysadzę w diabły całe lotnisko

Nie dziwi więc, że nowojorska policja stworzyła specjalną jednostkę, która ma monitorować portale społecznościowe w poszukiwaniu przestępców. W ubiegłym roku NYPD wyśledziła na Facebooku grupę zabójców, którzy zamordowali nastolatka podczas przyjęcia urodzinowego w dzielnicy Queens, oraz odnalazła sprawców brutalnej bijatyki na imprezie zorganizowanej na Brooklynie, na której zginęła jedna osoba, a siedem innych zostało rannych.
Jak twierdzi szef nowej grupy komisarz Kevin O’Connor, poczynania śledczych będą się wiązać przede wszystkim z tropieniem przestępstw popełnianych przez młodocianych, najczęściej członków gangów z metropolii. Sam O’Connor jest znany w Nowym Jorku jako specjalista od tropienia gangsterów, ale też detektyw, który z sukcesem namierzał w sieci przestępców seksualnych.
Również w Europie policja przestaje tolerować pojawiające się na portalach społecznościowych prowokacyjne wpisy. Boleśnie przekonał się o tym Brytyjczyk Paul Chambers. Zimą 2010 r. wybierał się do Belfastu na spotkanie z poznaną w sieci dziewczyną. Obfite opady śniegu spowodowały opóźnienia w pracy lotnisk i czasowe zamknięcie portu Robin Hood w okolicach Doncaster. „Co za gówno!” – skomentował na Twitterze sytuację. – „Lotnisko Robin Hood jest zamknięte. Macie nieco ponad tydzień, żeby pozbierać to cholerstwo do kupy, inaczej wysadzę w diabły całe lotnisko!” – napisał.
Śledczym nie trzeba było więcej. Aresztowany za pogróżki Chambers nie tylko natychmiast stracił pracę, lecz także został skazany na grzywnę, wysokości tysiąca funtów za dokonane przestępstwo plus dodatkowe dwa tysiące tytułem opłacenia kosztów procesu. – Musiał wiedzieć, że jego wpis może zostać potraktowany serio – argumentowała sędzia Jacqueline Davies, która orzekała w sprawie Chambersa.
Tak właśnie odebrali post pracownicy portu Robin Hood, którzy zawiadomili policję. – Być może służby i sąd zareagowały zbyt ostro, ludzie wypisują w internecie głupoty, ale nawet głupota może prowadzić do przestępstwa – podkreśla w rozmowie z DGP Mike Redmayne, prawnik z London School of Economics.
– Grożenie wysadzeniem lotniska nie jest byle głupstwem – dodaje. Według Redmayne’a w przyszłości takich przypadków będzie coraz więcej, co w końcu zmusi użytkowników Facebooka czy Twittera do zastanowienia się nad każdym wpisem.
Choć żartowniś z Twittera znalazł na Wyspach wielu obrońców, to wymiar sprawiedliwości jest pewien swego. – Nikt w tym kraju, w obecnym klimacie zagrożenia terrorystycznego, zwłaszcza wobec portów lotniczych, nie może być nieświadomy konsekwencji – podkreślała Davies w orzeczeniu.
Po zamachu zafascynowanego Al-Kaidą terrorysty w Tuluzie czy wykryciu siatki prawicowych ekstremistów w Niemczech do podobnych spraw może dojść w kolejnych krajach Europy. Najwyraźniej czas internetowych prowokatorów i żartownisiów dobiega końca.

Wpisy to nie e-maile

Jeszcze większą rolę profile internetowe odgrywają w sprawach cywilnych. Co więcej, sędziowie – zderzeni z nową dla nich wirtualną rzeczywistością – najwyraźniej wychodzą z założenia, że nasze strony w serwisach społecznościowych nie należą do sfery prywatnej. Głośnym echem odbiła się sprawa, jaką w ubiegłym roku niejaka Jennifer Largent wytoczyła Jessice Rosko. Rosko spowodowała wypadek samochodowy, w którym Largent doznała „poważnych i trwałych szkół, fizycznych i mentalnych”, w związku z czym ofiara zażądała odszkodowania.
Problem w tym, że demonstracyjnie podpierająca się laską w sądzie Largent na swoim profilu na Facebooku radośnie dzieliła się ze znajomymi wrażeniami z wizyt na... siłowni. A zdjęcia umieszczone już po kraksie samochodowej dowodzą, że bez większych problemów porusza się bez laski i uczestniczy w rodzinnych imprezach.
Sędzia nakazał więc powódce, by ujawniła hasła do swojego konta na portalu – i najprawdopodobniej wkrótce może odrzucić pozew przeciw Rosko. – Fotografie umieszczane na Facebooku nie są prywatne, a wpisy nie są tym samym co e-maile – podkreślił.
Analogicznych przypadków nie brakuje. Pewna kobieta, która spadła z wadliwie wyprodukowanego krzesła, zażądała odszkodowania od producenta, podkreślając, że wypadek uwięził ją w domu wskutek trwałych uszkodzeń osobistych. Bynajmniej – argumentowali prawnicy producenta – zdjęcia z FB dowodzą, że spacery są dla niej codzienną przyjemnością.
Z kolei kierowca rajdowy Bill McMillen zażądał pieniędzy od właścicieli toru wyścigowego Hummingbird Speedway w Pensylwanii. Miały one zrekompensować mu utratę radości życia, która była efektem kraksy na torze. I w tym przypadku reprezentanci właścicieli toru przekopali internet, by odnaleźć fotografie z wyprawy McMillena na ryby na Florydę oraz startu w wyścigach Dayton 500.

Trudno powiedzieć: to nie ja

Prawnicy – również w Polsce – coraz chętniej zaglądają do portali społecznościowych. – Internet w stu procentach zmienił sposób wykonywania tej pracy – twierdzi William T. Batchelor z firmy Carolina Legal Associates. – Tam znajdujemy prawdę.
Jest wypisana przez osoby, które mówią, że czegoś nie zrobiły. I wszystko jasne – dodaje lapidarnie. Inni przyznają, że najpierw monitorowali profile na portalach społecznościowych, by dowiedzieć się czegoś o osobach starających się u nich o pracę. Wkrótce potem uświadomili sobie, że to doskonały sposób zbierania dowodów.
I nigdzie nie widać tego tak jaskrawo, jak w sądach rodzinnych. Według danych ujawnionych przez zrzeszenie The American Academy of Matrimonial Lawyers aż 81 proc. członków organizacji przyznało, że używało dowodów zebranych na Facebooku, MySpace czy Twitterze lub musiało się przed nimi bronić.
Dwóch na trzech nie ukrywa, że portale społecznościowe to jedno z najlepszych źródeł informacji i haków na stronę przeciwną. Skuteczniejsze są wyłącznie, nie zawsze dostępne, dane uzyskane z telefonów komórkowych i e-maili. – Facebook to świetne miejsce, by zacząć – śmieje się Janet Gemmell z Cape Fear Family Law. – Tam jest ich własna twarz. Trudno jest więc powiedzieć: to nie byłem ja – dodaje.
I rzeczywiście. Mąż, który zaprzeczał, jakoby miał problem z kontrolowaniem agresji, na Facebooku umieszczał wściekle brzmiące wpisy. Żona, która miała walczyć ze swoim problemem alkoholowym, nie widziała nic złego w dzieleniu się z przyjaciółmi zdjęciami z suto zakrapianej imprezy, podczas której sama również nie wychylała za kołnierz.
Inna kobieta – oskarżona o zaniedbywanie dzieci – nie potrafiła wytłumaczyć, jak udało się jej podczas opiekowania się nimi bić rekordy w jednej z gier internetowych. Podejrzenia budzą częste zaczepki wysyłane przez jedną osobę albo jej codzienne komentarze na profilu strony w sprawie. Nikt też nie ukrywa, że Facebook jest miejscem, w którym nierzadko spotykają się dawni partnerzy – co niekoniecznie prowadzi do zdrady, ale nie jest dobrze widziane przez obecnych.
– Jedną z rzeczy, które doradzam klientom zaraz po pierwszym spotkaniu, jest skasowanie konta na Facebooku, MySpace czy na jakiejkolwiek stronie społecznościowej, jeśli postępowanie sądowe jeszcze nie jest w toku – podkreśla Williams.
– Jeśli już trwa, nie mogą zlikwidować profilu, bo byłoby to jak zacieranie śladów – dorzuca. W ten sposób koło się zamyka. Oto przestrzeń, która kiedyś miała służyć podtrzymywaniu dobrych relacji z kręgiem bliskich znajomych, stała się internetową dżunglą, w której polują zarówno policjanci, jak i oszuści.
– Na dłuższą metę takie sytuacje nie zniszczą popularności portali, ale zmuszą ich użytkowników do większej ostrożności – mówi DGP John Lovett, ekspert ds. mediów społecznościowych. – Musimy mieć świadomość, że wszystko, co wrzucamy do sieci, staje się publiczną wiedzą, a każde nasze zachowanie czy żart mogą zostać odebrane całkowicie poważnie – dodaje.

Mariusz Janik