Brutalnym kanarom wypowiedziałam wojnę. Kiedy indywiduum o twarzy, której myśl nie zaszczyca, warczy w moją stronę „bilet”, udaję, że nie rozumiem.
Chamstwu należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom” – pamiętacie państwo tę kreację Jana Kobuszewskiego w Kabarecie Dudek, kiedy jako Majster instruuje Jasia, jak traktować klientów? Mnie się często przypomina ten kawałek, kiedy jadę komunikacją publiczną. Nie, nie będę teraz ubolewała nad upadkiem obyczajów młodzieży, która nie ustępuje starszym miejsca. Powiem słów parę o kontrolerach biletów zwanych kanarami. To najbardziej niewychowana, żeby nie powiedzieć właśnie chamska, i nie bez powodów powszechnie nielubiana grupa zawodowa. Tak uważam. A ostatnia zmiana przepisów, notabene wprowadzona do Sejmu po cichu, tylnymi drzwiami, która dała kontrolerom możliwość „ujęcia” osoby jadącej bez biletu, jeszcze ten stan rzeczy pogłębiła.
Nieraz byłam świadkiem gorszących scen z panami kontrolerami w roli głównej. Do niedawna jednak swój brak wychowania mogli objawiać tylko werbalnie – np. „tykając” pasażerów, podnosząc głos czy używając niecenzuralnych wyrazów. Teraz do arsenału stosowanych przez nich środków dołączyło szarpanie za ramiona, wykręcanie rąk, potrząsanie. Widziałam takie akcje i zawsze miałam wrażenie, że to gapowicz jest ofiarą. Raz był to młody mężczyzna, który przeciskał się przez zatłoczony tramwaj, mówiąc „przepraszam, muszę się dopchać do motorniczego, żeby kupić bilet”. Został pochwycony przez dwóch osiłków, którzy z satysfakcję wyjęli identyfikatory i siłą wyprowadzili go z pojazdu. Innym razem panowie kontrolerzy potrząsali chudą dziewczynką, której zdarzyło się przestąpić linię demarkacyjną w metrze.
Dotąd, dokąd ładnie nie poprosi o jego okazanie. A potem długo szukam w torbie. I – proszę mi wierzyć – tylko czekam, aby człowiek, który nawet nie jest funkcjonariuszem państwowym, naruszył moją nietykalność cielesną. Ale ja zawsze mam bilet przy sobie. Czego i państwu życzę.