Trybunał Konstytucyjny wydaje rocznie po kilkadziesiąt wyroków nakazujących prawa. A przed Trybunałem Stanu od początku jego istnienia odbyło się jedno postępowanie zakończone skazaniem
Trybunały Konstytucyjny i Stanu pojawiły się w peerelowskim porządku konstytucyjnym w 1982 r., czyli w czasie stanu wojennego. O ile jednak konkretyzacja zasad odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu w postaci stosownej ustawy nastąpiła jeszcze w tym samym roku, to analogiczne przepisy dotyczące kontroli konstytucyjności aktów normatywnych uchwalono dopiero trzy lata później – w 1985 roku.
Trybunał Stanu miał być narzędziem rozprawienia się z poprzednią ekipą, do czego – jak wiadomo – w tym trybie jednak nie doszło. Sprawę załatwiono internowaniem niektórych osób rządzących do sierpnia ’80.
Rozprawy przed Trybunałem Konstytucyjnym ruszyły dopiero w maju 1986 r., torując mozolnie drogę ku całkiem innemu już państwu. Cokolwiek powiedzielibyśmy o statusie Trybunału Konstytucyjnego i jego roli do jesieni 1989 r., to nawet najbardziej sceptyczny obserwator ówczesnego życia publicznego po analizie merytorycznej orzeczeń przyznałby, że od samego początku jego istnienia sędziowie Trybunału Konstytucyjnego dbali o zachowanie standardów przyzwoitego niepolitycznego orzekania. Co więcej – w tamtej sytuacji swoistego deficytu konstytucyjnego potrafili zasady europejskiego konstytucjonalizmu przeszczepić na rodzimy grunt, przygotowując rzetelnie, choć może wówczas nie do końca całkowicie świadomie, warunki dla mającego się niebawem pojawić państwa prawa.
Trybunał Konstytucyjny każdego roku wydaje blisko 100 wyroków, z czego połowa stwierdza niekonstytucyjność aktów normatywnych – najczęściej jakichś fragmentów ustaw lub rozporządzeń Rady Ministrów. Od czasu do czasu za niekonstytucyjną uznaje się całą ustawę, jak to było w przypadku ustawy o Narodowym Funduszu Zdrowia, która zastąpiła system kas chorych.
Tymczasem przed Trybunałem Stanu mieliśmy dotychczas jedno postępowanie zakończone wyrokiem skazującym. Wynikałoby z tego, że parlament i rząd naruszają konstytucję wyłącznie poprzez działalność prawodawczą, a nie poprzez indywidualne zachowania osób pełniących najważniejsze funkcje państwowe. Mogłoby to być nawet powodem do optymizmu, gdyby nie świadomość zasadniczej różnicy źródeł dopływu spraw do obydwu trybunałów. Liczba podmiotów inicjujących postępowanie przed Trybunałem Konstytucyjnym jest bardzo szeroka. Od 1997 r. może to uczynić każdy po spełnieniu formalnych wymogów skargi konstytucyjnej. I nieraz zdarzało się, że właśnie indywidualna inicjatywa obywatelska doprowadzała do wyeliminowania ustawy z systemu prawa, podczas gdy przez całe lata żaden publiczny organ nie wpadł na pomysł sprawdzenia, jak wygląda standard konstytucyjności danego aktu. Tak było np. z funkcją asesora sądowego.
Natomiast w przypadku Trybunału Stanu poprzeczka zawieszona jest bardzo wysoko. Po wyczerpaniu skomplikowanej wewnętrznej procedury wyłącznie Sejm może wystąpić o pociągnięcie do odpowiedzialności ministra większością 3/5 głosów, w przypadku prezydenta decyduje o tym Zgromadzenie Narodowe większością 2/3 głosów, w innych przypadkach wystarczy bezwzględna większość posłów. Już z tego prostego zestawienia wynika, że uzyskanie tak znaczącej większości graniczy z nieprawdopodobieństwem. W każdym razie łatwiej trafić szóstkę w totolotka, niż zaprowadzić polityka przed Trybunał Stanu.
Nie twierdzę, że kategoria podmiotów uprawnionych do skierowania sprawy do Trybunału Stanu powinna być równie szeroka jak w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, niemniej jednak stan obecny jest demoralizujący. Trybunał Stanu stał się strachem na wróble, a te już dawno zorientowały się, że to tylko strach. Warto raz jeszcze przemyśleć pozycję i funkcję tego szczególnego sądu dla polityków i najwyższych urzędników – ukształtowane teraz tak, aby w istocie nigdy nie zagroził klasie politycznej jako całości.
Może warto obniżyć progi głosowania w przypadku ministrów, może wystarczy sam wniosek Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej do wszczęcia postępowania przed trybunałem, może trzeba wydłużyć kadencję jego sędziów i zadbać, by nie trafiali tam prawie wyłącznie politycy, którzy właśnie przegrali wybory, a liczą na przychylność liderów partyjnych i w przyszłości na odzyskanie mandatu. Tego rodzaju przykładowe rozwiązania nie wymagałyby nawet zmiany konstytucji. W przeciwnym wypadku anegdota z czasów dawnej Rzeczypospolitej o Łaszczu, który nosił delię podbitą wyrokami sądowymi, ustąpi nowej – może tym razem o płaszczu polityka III RP z wystającymi z kieszeni raportami komisji śledczych.