O Łukaszu Piebiaku, głównym bohaterze hejterskiego skandalu, środowisko mówi dziś jako o najgorszym w historii sędzim, który dostał misję reformy sądów. Nie jest on jednak pierwszym, który po otrzymaniu stanowiska w resorcie przeszedł na ciemną stronę mocy.
Ujawniona przez Onet.pl kampania kompromitowania sędziów krytykujących reformy przeprowadzane przez PiS może nie budziłaby tyle emocji, gdyby jej główny bohater – były już wiceminister sprawiedliwości – był tylko czynnym politykiem. Ale Łukasz Piebiak, oprócz tego, że zajmował wysokie stanowisko urzędnicze, jednocześnie nadal formalnie sprawuje urząd sędziego. A od osób pełniących tę publiczną funkcję wymaga się dużo wyższych standardów niż od członków partii. W pierwszej kolejności – apolityczności. Jednak nie po raz pierwszy zdarzyło się, że sędzia po objęciu ważnej posady w Ministerstwie Sprawiedliwości zdał się zapomnieć o surowych zasadach etycznych, które powinny ich obowiązywać. Nie jest też pierwszym, który zamiast wykorzystać okres pracy w resorcie na przeprowadzenie potrzebnych zmian w wymiarze sprawiedliwości, zajmował się firmowaniem projektów w służbie rządzących i niekoniecznie dobrych dla samego sądownictwa.
Wszystko to skłania do pytania, co tak naprawdę my, jako obywatele, zyskujemy na obecności sędziów w resorcie? Jedno jest pewne: sami zainteresowani zyskują sporo. W czasie delegacji do ministerstwa pobierają podwójną pensję – jedną z sądu, drugą z resortu. Do tego dochodzą dodatki, np. specjalny bonus przyznany na okres zajmowania stanowiska podsekretarza lub sekretarza stanu. I nie są to małe sumy. Jak pisaliśmy wielokrotnie na łamach DGP, pensje wiceministrów będących jednocześnie sędziami wynoszą ponad 20 tys. zł miesięcznie. A w trakcie pracy w ministerstwie nie orzekają, co wpływa negatywnie na sprawność postępowań w ich macierzystych sądach. Biorąc pod uwagę, że sędziów pracujących w resorcie zazwyczaj jest ponad setka, problem nie jest bagatelny. Co więcej, po zakończeniu misji powierzonej im przez ministra sprawiedliwości sędziowie urzędnicy – jak pokazała praktyka – często mogą liczyć na awans lub na intratne stanowisko funkcyjne. I to nawet wtedy, gdy ich misja nie zakończyła się pełnym sukcesem.
Z drugiej strony dopóki nadzór administracyjny nad sądami pozostaje w rękach ministra sprawiedliwości, dopóty sędziowie w resorcie być muszą. Tylko znów należy zadać sobie pytanie, czy obecny model, choć ma zagorzałych zwolenników, jest optymalny. Fakty są bowiem takie, że sądy są pod ministerialnym nadzorem już ponad 100 lat, a mimo to nadal ich sprawność pozostawia wiele do życzenia. Komfort zwykłego obywatela w kontakcie z trzecią władzą też daleki jest od ideału.
Poczet sędziów w MS
Zgodnie z przepisami zewnętrzny nadzór administracyjny nad działalnością sądów sprawuje minister sprawiedliwości. Co oznacza – mówiąc najprościej – że ma on zadbać o to, aby sądy działały sprawnie. W praktyce wyręczają go w tym sędziowie delegowani do resortu. Najważniejszym z nich jest oczywiście ten, który otrzymuje tekę wiceministra odpowiedzialnego za nadzorowanie sądów powszechnych. Dotąd osoby sprawujące tę funkcję nie były szerzej znane opinii publicznej. Zmieniło się to za sprawą Piebiaka, którego rola w planie zdyskredytowania sędziów sprzeciwiających się działaniom PiS od kilku dni jest tematem numer jeden. Nie jest jednak jedynym sędzią na stanowisku wiceministra, którego głowy się domagano.
Z podobnymi żądaniami spotkał się wiceszef resortu za czasów Platformy Obywatelskiej Wojciech Hajduk, sędzia Sądu Okręgowego w Gliwicach.
Za rządów Platformy Obywatelskiej bowiem, również za to, co robił będąc na delegacji w resorcie, środowisko sędziowskie domagało się ukarania Wojciecha Hajduka. Żeby było zabawniej, inicjatorem całej akcji był… sam Łukasz Piebiak, ówczesny działacz Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”.
Do resortu sprawiedliwości przyszedł, gdy na jego czele stał Jarosław Gowin. Szybko stał się twarzą znienawidzonej przez środowisko sędziowskie tzw. reformy Gowina polegającej na przemianowaniu kilkudziesięciu mniejszych sądów rejonowych w oddziały zamiejscowe większych jednostek. Sędzia wiceminister powtarzał za swoim szefem, że dzięki takiej zmianie postępowania będą toczyć się sprawniej i szybciej. Krytycy odpowiadali mu, że stanie się odwrotnie: dojdzie do chaosu i spowolnienia procesów, a miasta, którym odbierze się sądy rejonowe, stracą na znaczeniu. Jak się okazało – mieli rację. Ostatecznie pod naciskiem opinii publicznej małe sądy zostały przywrócone, co oczywiście wywołało dodatkowe zamieszanie.
Zarzutów do wiceministra Hajduka środowisko sędziowskie miało oczywiście o wiele więcej. Oskarżało go m.in. o to, że działa na rzecz zwiększenia kontroli ministra nad sądami. On sam tłumaczył na łamach DGP, że „chodzi tylko o to, aby resort wiedział, czy są opóźnienia w sprawach, czy sędziowie prawidłowo wyznaczają sesje, czy obłożenie pracą jest równomierne”.
Środowisko – zwłaszcza prawnicy związani ze stowarzyszeniem Iustitia – postanowili, że Hajdukowi nie odpuszczą. Ich zdaniem, sprawując urząd wiceministra sprawiedliwości, uchybił on godności urzędu sędziego, i zawiadomili o tym rzecznika dyscyplinarnego. Przekonywali m.in., że wiceminister kłamał, aby forsować projekty, których autorem była koalicja rządząca, i dyskredytować zmiany postulowane przez środowisko. Rzecznik dyscyplinarny inaczej sprawę ocenił i odmówił wszczęcia z urzędu postępowania przeciwko Hajdukowi. Łukasz Piebiak, wówczas działacz Iustitii, bardzo krytycznie oceniał wtedy tę decyzję na łamach DGP. – To rozstrzygnięcie daje zły sygnał opinii publicznej, sprowadzający się do tego, że jeżeli jesteś sędzią zaangażowanym w procesy polityczne, to włos ci z głowy nie spadnie – mówił Piebiak.
Z licznymi zarzutami ciężkiego kalibru mierzyć się musiał również inny sędzia wiceminister – Andrzej Kryże, który zaczął pracę w resorcie, kiedy na jego czele po raz pierwszy stanął Zbigniew Ziobro. Kryże, oprócz wątpliwych dokonań w ministerstwie, miał też niepokojący życiorys: w czasach PRL skazywał opozycjonistów, m.in. Bronisława Komorowskiego.
Kolejnym wiceszefem resortu ze środowiska sędziowskiego, który nie zdobył uznania swoich kolegów, był – w okresie rządów PO – Jacek Czaja. To za jego czasów powołano Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury, a tym samym wprowadzono scentralizowany model kształcenia przyszłych sędziów. Również tę zmianę wdrażano wbrew oporowi środowiska, które uznało, że Czaja zapomniał, kim jest i dobrze poczuł się w roli urzędnika.
Mission impossible
Sędzia Barbara Piwnik, która za rządów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Unii Pracy była ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym, przekonuje jednak, że takie oceny bywają niesprawiedliwe. Choć nie żałuje decyzji o objęciu kierownictwa resortem, to podkreśla, że miała za mało czasu na poprawę funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości (funkcję ministra pełniła jedynie przez 1,5 roku), a jej inicjatywy nie zawsze spotykały się z akceptacją. – Samo środowisko nie wykorzystało szansy, jaką było to, że sędzia został ministrem. Nie spotkałam się z jakimiś propozycjami czy pomysłami na reformę ze strony sędziów – zaznacza sędzia Piwnik.
Bez względu na to, na ile uzasadnione były zarzuty stawiane przez środowisko wywodzącym się z niego członkom ministerialnego kierownictwa, jedno jest pewne: do tej pory żadnemu z nich nie udało się przeforsować zmian, które w sposób widoczny poprawiłyby pracę sądów. Dobrym tego przykładem może być sam Piebiak, który na początku swojej pracy zapowiadał ambitne reformy. – Chciałbym doprowadzić do lepszego rozłożenia pracy w sądach. W tym celu chciałbym doprowadzić do ograniczenia kognicji sądów, zdjęcia z barków sędziów wszystkich tych czynności, których nie muszą oni wykonywać osobiście, a także doprowadzić do bardziej sprawiedliwego podziału spraw między sądami oraz wewnątrz nich. To są bowiem palące problemy wymiaru sprawiedliwości, które pozostają nierozwiązane od wielu lat – wyliczał wiceminister w rozmowie z DGP tuż po objęciu stanowiska.
Dziś koledzy wytykają mu, że choć na ministerialnym stanowisku spędził prawie cztery lata, to nie zrealizował wielu swoich zapowiedzi. Bartłomiej Starosta z Forum Współpracy Sędziów przypomina np. obietnicę zmian regulaminu urzędowania sądów powszechnych, dzięki którym prezesi i ich zastępcy nie mogliby już migać się od pracy. Piebiak lansował ten pomysł pod hasłem „końca świętych krów”. – Zmiany te obowiązywały bardzo krótko. Kiedy bowiem Łukaszowi Piebiakowi udało się już obsadzić stanowiska funkcyjne w sądach swoimi ludźmi, szybko doszło do wolty i znów odciążono prezesów sądów – twierdzi sędzia Starosta.
Duża część środowiska nie ma więc wątpliwości, że sędziowie na stanowiskach wiceministrów sprawiedliwości jak do tej pory uczynili więcej złego niż dobrego. I to nie tylko dla nich samych, lecz dla całego społeczeństwa. Z tych powodów niektórzy uważają, że należy wprowadzić całkowity zakaz delegowania sędziów do pracy w resorcie (od dawna apeluje o to stowarzyszenie Iustitia). Przeciwnicy tego pomysłu tłumaczą jednak, że sędziowie są w ministerstwie niezbędni, a poprawy wymagają jedynie przepisy. Te pozwalają bowiem delegować sędziego do pracy w resorcie na czas określony (maksymalnie dwa lata) lub nieokreślony, przy czym minister sprawiedliwości może go odwołać w dowolnym momencie, nie podając żadnych powodów swojej decyzji. – Dla poszerzenia horyzontów, wzbogacenia wiedzy, przybliżenia pewnych problemów, z którymi sędzia w swojej pracy orzeczniczej się nie styka, delegowanie do ministerstwa nie jest czymś złym. Natomiast powinna być wyznaczona górna granica czasu delegacji – maksymalnie do dwóch lat. Po tym czasie sędzia powinien wrócić do orzekania, bo to jest jego podstawowe zadanie. I to wrócić do tego samego sądu, z którego przyszedł – przekonuje sędzia Piwnik. – Bo problem polega na tym, że niektórzy całe lata spędzają w ministerstwie. W międzyczasie, nie wykonując ciężkiej sędziowskiej pracy, awansują na wyższe szczeble i korzystają ze wszystkich przywilejów, jakie łączą się z ich urzędem. A tak być nie powinno – dodaje była minister.
Sporny nadzór
Dopóki nie zmienią się przepisy o nadzorze administracyjnym nad sądami, dyskusja o zniesieniu delegacji sędziów do resortu wydaje się jednak jałowa. A nic nie zapowiada, aby miało to nastąpić. Jak dotąd żadna ekipa rządząca nawet nie podjęła takiej próby, mimo że od lat sami sędziowie domagają się odebrania politykom administracyjnego nadzoru nad sądownictwem. Co ciekawe, wielkim orędownikiem takiego rozwiązania był zresztą sam Łukasz Piebiak, zanim został współpracownikiem Zbigniewa Ziobry. W 2012 r. pisał m.in., że warunkiem sine qua non realnej reformy sądownictwa jest „powierzenie nadzoru nad sądami powszechnymi osobie spoza polityki”. Dodawał, że najlepiej gdyby to był właśnie I prezes SN, gdyż „nie będzie on poszukiwał poklasku, niepotrzebne mu są konferencje prasowe, by się uwiarygodnić, nie potrzebuje fajerwerków w nadziei, że ciemny lud to kupi”.
/>
Politycy – nie tylko obecnej ekipy rządzącej, lecz także tych wcześniejszych, nigdy nie ukrywali bowiem, że nie zamierzają uszczuplać swojego imperium, a wprost przeciwnie – z chęcią wzięliby sądy jeszcze bardziej pod swój but. O czym świadczy choćby to, jak chętnie powtarzają hasła o panującej „sędziokracji”. Druga strona sporu w odpowiedzi zarzuca im zamach na trójpodział władz i sędziowską niezawisłość. Nie ma więc widoków to, aby ten trwający od wielu lat konflikt wkrótce się zakończył. I nic nie wskazuje na to, że mógłby w tym pomóc kolejny sędzia na stanowisku ministerialnym.