Zastanawiali się Państwo kiedyś, ile kosztuje klaskanie? Ja wiele lat temu oklaskiwałem jednego z szołmenów telewizyjnych. Uderzałem dłonią o dłoń, gdy pracownik produkcji pokazywał kawałek tektury z napisem „BRAWO”. Dostałem za to 80 zł. Oklaskiwałem i śmiałem się do rozpuku również w teatrze, gdy kręcono sitcom „Miodowe lata”. Tam dawałem wyraz swej radości w zamian za możliwość oglądania aktorów z bliska.
Czasem jednak za klaskanie trzeba zapłacić. I to niekiedy w miliardach złotych. Przykład? Ostatnie posiedzenie Sejmu. Parlamentarzyści zajmowali się tzw. 500 plus dla niepełnosprawnych. Rządzący uznali, że pieniądze tysiącom Polaków trzeba wypłacić, ale – no właśnie – tysiącom, a nie milionom. Określono więc progi dochodowe, od których zależeć ma prawo do uzyskania świadczenia. Opozycja, jak to opozycja, uważała, że z państwowej sakiewki trzeba wyciągnąć więcej monet. Proponowała więc, by progi dochodowe znacząco podnieść. Debata w Sejmie była gorąca. Idealnie w ten interpersonalny ukrop wpisała się minister rodziny Bożena Borys-Szopa. Jej wystąpienie pomiędzy głosowaniami porwało parlamentarzystów. Zwolennicy pani minister zaczęli ją gromko oklaskiwać, przeciwnicy buczeli i wykrzykiwali swoje opinie. W tych warunkach marszałek Sejmu zarządził głosowanie. A jako że człowiek to spokojny, postanowił posłów nie przekrzykiwać. Przedstawiciele PiS znaleźli się w ten sposób w znacznie gorszej sytuacji od opozycjonistów. Bo do krzyczenia rąk nie potrzeba. A do klaskania – o ile nie wali się w parlamentarny, wysłużony blat – potrzeba dwóch rąk. Brakuje już więc kończyn do głosowania. W ten sposób Sejm, wskutek nieuwagi posłów opcji rządzącej (niektórzy rzucili się na swoje pulpity i przez pomyłkę zagłosowali za propozycją opozycji, zamiast przeciw), przegłosował poprawkę poluzowującą kryteria uzyskania świadczenia, która będzie kosztowała budżet państwa majątek. W sumie – nikt nie wie ile. Mówi się o kilku miliardach złotych.
Oczywiście błąd popełniony w Sejmie będzie można odkręcić w Senacie. Ale wtedy, można być pewnym, powstanie narracja „PiS odbiera niepełnosprawnym”, zamiast wyczekiwanej przez rządzących „PiS daje niepełnosprawnym”.
Cała sytuacja jest anegdotyczna, ale to, jak tworzone jest polskie prawo, bawić nas nie powinno. Oceny skutków regulacji są często robione wyłącznie dlatego, że być muszą. A potem na etapie dalszych prac legislacyjnych, przy zatwierdzaniu projektu ustawy przez rząd albo prac nad nim w komisji sejmowej, zgłaszane są poprawki, które wywracają sytuację do góry nogami. Raz za razem Ministerstwo Finansów upomina poszczególne resorty lub parlamentarzystów, że nie wiadomo ile przyjmowane przez nich rozwiązania będą kosztować. Nawet nie że będą kosztować zbyt wiele – bo wtedy można to zrzucić na karb takiej, a nie innej decyzji. Wiele o sposobie tworzenia prawa mówi to, że Jarosław Kaczyński spytał ministra finansów Mariana Banasia o skutki finansowe przegłosowanej chwilę wcześniej ustawy. Czyli najpierw rozwiązanie przyjęto, a potem zaczęto liczyć. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że to kwestia prostego błędu, który zawsze mógł się zdarzyć. Ale czy nie powinno być tak, że skutki finansowe każdej poprawki są obliczone? Przecież bez tego trudno wyobrazić sobie racjonalne głosowanie. Ach, tak, racjonalne…
Niestety lekkie podejście do skutków przyjmowanych ustaw staje się coraz powszechniejsze. Jeden z ostatnich przykładów to projekt ustawy antylichwiarskiej. Cel jej jest słuszny, nikt przecież nie chce, by po Polsce panoszyli się lichwiarze. Ale sposób procedowania – dramatyczny. W jednym tygodniu rząd ustalił, że legalnie działające na rynku firmy będą mogły pobierać opłaty w wysokości 45 proc. wartości pożyczki rocznie. Tydzień później ten sam rząd stwierdził, że jednak 20 proc. Dziś słyszę od jednego polityka, że powinno być 15 proc., zaś od innego, że 30 proc. Wszystkich pytam o to, co to oznacza w praktyce. Co każda zmiana oznacza dla firm pożyczkowych, co każda zmiana oznacza dla klientów tychże instytucji? Nikt nie wie. Zafiksowali się na liczbach.