Sejm przyjął w ubiegłym tygodniu nowelizację kodeksu postępowania cywilnego. Jednym z jej celów ma być postawienie tamy pieniactwu.
Jeżeli ktoś miał wątpliwości, czy zamysł autora reformy – wiceministra Łukasza Piebiaka – jest słuszny, to jego kolega z ministerstwa Marcin Warchoł w sobotę pokazał, że problem sądowego pieniactwa jest większy, niż myśleliśmy, i sięga samych szczytów władzy.
Wiceminister Warchoł postanowił bowiem wytoczyć proces cywilny w obronie dobrego imienia Ministerstwa Sprawiedliwości w związku z kłamstwami dotyczącymi reformy prawa karnego. Chodzi o opinię ekspertów z Krakowskiego Instytutu Prawa Karnego na temat senackich poprawek do kodeksu karnego. Choć przez osiem sezonów karmiłem się historiami o smokach w „Grze o tron”, a z dziećmi obejrzałem już wszystkie części „Gwiezdnych wojen”, moja wyobraźnia nie sięga tak daleko jak pozywanie za opinię prawną.
Ale po kolei. Żeby bronić dobrego imienia, trzeba takowe posiadać. A resort sprawiedliwości stracił je już na początku prac sejmowych nad projektem kodeksu karnego. Projekt, którzy autorzy reklamowali jako największą reformę prawa karnego od 1997 r., w mniemaniu marszałka Kuchcińskiego nie zasłużył nawet na miano ustawy kodeksowej. Tak spektakularne zdeprecjonowanie rangi reformy nie spotkało się jednak z protestami resortu sprawiedliwości. O pozwaniu marszałka o naruszenie dóbr autorów reformy też nie słyszeliśmy.
O utracie dobrego imienia resortu świadczy sama nowelizacja pełna luk, nielogiczności, błędów, absurdów oraz to, że powszechnie nazywa się ją bublem prawnym. Miażdżące opinie pochodzą nie tylko ze środowiska krakowskich karnistów, to ocena dominująca w środowisku prawniczym. Ministerstwo samo przyznało się do części błędów, przygotowując ponad 40 poprawek do Senatu. O jakim dobrym imieniu mówimy, gdy z jednej z takich zasadnych poprawek resort rezygnuje, bo nie potrafi wyjaśnić, na czym polega? Albo wtedy gdy tak formuje przepis o wejściu w życie, że nie sposób określić dokładnie, kiedy to ma nastąpić.
MS nie ustaje w autokompromitacji, dając dowód na to, że nie tylko zdolności legislatorskie pozostawiają wiele do życzenia, ale zwykłe czytanie ze zrozumieniem również. Przypisuje bowiem autorom z Krakowskiego Instytutu Prawa Karnego tezy, których w ekspertyzie nie ma. Na stronie resortu czytamy, że „dwóch profesorów i pięciu doktorantów (w istocie chodzi o doktorów prawa, a nie doktorantów – przyp. red.) krakowskiego uniwersytetu napisało, że nowe przepisy dotyczące łapownictwa nie będą miały zastosowania do szefów największych strategicznych spółek z udziałem Skarbu Państwa, wymieniając jako przykład prezesa Orlenu, co w efekcie doprowadzić miałoby do jego bezkarności za korupcję”.
Nie wiem, jaką wersję opinii dostało ministerstwo, ale w tej upublicznionej w sieci nie ma słowa o tym, że poprawka Senatu mogłaby doprowadzić do bezkarności, np. prezesa Orlenu. Napisano w niej: „Poprawki Senatu powodują, że przepisy dotyczące przestępstw łapownictwa/korupcji w sektorze publicznym nie będą miały zastosowania do osób zarządzających największymi, strategicznymi spółkami handlowymi z udziałem Skarbu Państwa, co może doprowadzić do ich bezkarności za niektóre czyny korupcyjne w sektorze publicznym”.
„Niektóre”, czyli jak wprost wynika z opinii, dotyczące art. 228 i 229 k.k. Wytłumaczmy to na przykładzie przywołanego tu już prezesa Orlenu. Według uchwalonej przez Sejm nowelizacji k.k., jeśli – jako osoba publiczna – wziąłby on ponad 200 tys. zł łapówki, mógłby pójść do więzienia na 15 lat, a gdyby kwota korzyści majątkowej przekraczała 1 mln zł – na 20 lat. Jednak na skutek poprawki Senatu, która zmienia definicję osoby publicznej, prezes Orlenu już nią nie jest, bo Skarb Państwa posiada w tej spółce mniej niż 50 proc. A skoro tak, to nawet gdyby wziął ponad 1 mln zł łapówki, groziłoby mu maksymalnie pięć lat – czyli tyle co teraz.
W poniedziałek okazało się jednak, że – jak tłumaczył Zbigniew Ziobro – nie ma potrzeby kierowania tego pozwu, bo każdy już może wyrobić sobie zdanie, kto w tej sprawie obawia się prawdy. I dobrze. Napisać taki pozew byłoby o wiele trudniej niż przygotować projekt ustawy. Zwłaszcza że oceniać miałby go sąd, a nie posłowie, którym można wszystko wcisnąć.