- W kwestii linkowania w nowej dyrektywie europejski ustawodawca celowo posłużył się pojęciem, które trzeba będzie interpretować w zależności od konkretnego przypadku - mówi w rozmowie z DGP Karol Laskowski, szef Praktyki Prawa Własności Intelektualnej, Technologii i Komunikacji w Dentons.
Chciałbym spytać o art. 15 przyjętej niedawno dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Często jego krytycy mówią o „podatku od linków”, choć w dyrektywie jasno wskazano, że czynność linkowania jest wyłączona z zakresu ochrony tego przepisu. Pojawiają się jednak kontrowersje, jak długi może być fragment tekstu towarzyszący linkowi, by to wyłączenie działało.
Jeżeli chodzi o fragment tekstu towarzyszący linkowi, to ustawodawca europejski jasno wskazał, że prawa przyznane wydawcom nie obejmują pojedynczych słów lub bardzo krótkich fragmentów publikacji prasowej. Tutaj zaczyna się dyskusja, co oznacza ten termin i co będzie dopuszczalne, a co nie. To podobna debata do tej toczonej od lat: od którego momentu zbitek słów staje się utworem. Jeśli nim jest, to obejmuje go ochrona prawnoautorska. Pytanie też, do jakiego momentu można mówić o cytowaniu.
Dla zachowania spójności konieczne będzie odwołanie się do dotychczasowej interpretacji w kontekście praw autorskich zarówno ze strony lokalnych regulatorów i sądów, jak i ze strony Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Przykładowo, w sprawie Infopaq International A/S przeciwko Danske Dagblades Forening (sygn. C-5/08) TSUE uznał w 2009 r., że 11 słów wykorzystanych przez agregatora treści może stanowić utwór, który powinien być chroniony, co oznacza, że podmiot ten nie mógł ich wykorzystać bez zgody wydawców. Pamiętam też wyjaśnienie niemieckiego Urzędu ds. Patentów i Znaków Towarowych, który wskazywał, że nawet osiem słów przekracza dopuszczalny limit. Jednak ustawodawca europejski w nowej dyrektywie celowo posłużył się pojęciem, które trzeba będzie interpretować w zależności od konkretnego przypadku i stwierdzać, kiedy następuje przekroczenie dopuszczalnej granicy. Bo trudno przyjąć odgórnie w przepisach, że np. 10 słów jest dopuszczalne, a 15 już nie.
Warto też pamiętać, że nawet w treści linków znajdują się słowa kluczowe. Przeciętnie jest ich pięć lub sześć. Skoro dopuszczalne jest linkowanie, to użycie tych samych słów obok linku wydaje się więc dopuszczalne. A być może nawet jeszcze kilku, których w treści linku nie ma. W tych kwestiach dostawcy i agregatorzy treści będą musieli sami oszacować ryzyko, ustawiając modele biznesowe, i albo będą działać na podstawie licencji wydawców, albo w oparciu o przyjętą przez siebie interpretację, co może być ryzykowne. Na pewno powinni odstąpić od szerokich cytatów bez zgody wydawców.
Celowo natomiast wyłączono z regulacji linkowanie, żeby agregator treści umożliwiał z jednej strony zapoznanie się z krótką informacją, a drugiej – przekierowywał na stronę wydawcy. Z perspektywy tego ostatniego zabronienie linkowania nie byłoby korzystne. Nie ma więc mowy na gruncie tego przepisu o „podatku od linków”.
Jednak dotychczas TSUE bardzo szeroko interpretował pojęcie linku, uznając, że obejmuje ono też tzw. deeplinking, gdzie użytkownik jest przekierowany do konkretnego artykułu.
Agregatorzy treści często bronią się tym, że dokonywane przez nich wykorzystanie materiałów prasowych nie wymaga zgody wydawcy, gdyż podlinkowanie nie powoduje publicznego udostępnienia. W kontekście linkowania mieliśmy całą serię orzeczeń, poczynając od słynnej sprawy Svenssona (wyrok z 13 lutego 2014 r. ), w których TSUE wyjaśniał niejednoznaczne pojęcie linkowania i to, kiedy na linkowanie potrzebna jest zgoda uprawnionego. Przyjętą linię orzeczniczą można podsumować w uproszczeniu w ten sposób, że jeżeli utwór został zamieszczony w internecie za zgodą uprawnionego, bez ograniczeń dostępu (np. bez wymogu rejestracji lub płatności), to linkowanie, które powoduje odesłanie na stronę, gdzie utwór został pierwotnie zamieszczony, jest dozwolone.
Przy tych założeniach linki odsyłające do określonych treści (hiperlinki), w tym do strony głównej wydawcy oraz konkretnego artykułu (to właśnie ów deeplinking), powinny być dopuszczalne. Natomiast tzw. linki osadzające cały artykuł lub jego część na stronie dostawcy, agregatora (np. poprzez embedding lub framing), gdzie użytkownik nie jest przekierowany na stronę wydawcy, to już inna sytuacja, która wymagać będzie zgody uprawnionego.
W ostatecznie przyjętym tekście dyrektywy o linkowaniu mówi art. 15. Biorąc pod uwagę angielską wersję językową, gdzie jest mowa o hiperlinkowaniu, zakładam, że chodzi tu o linki odsyłające, które powodują przekierowanie do strony wydawcy. Linkowanie osadzające, gdzie wyświetlana jest cała treść strony, do której link odsyła – moim zdaniem – w świetle dyrektywy nie jest dopuszczalne. Linkowanie nie może też powodować obejścia płatności za dostęp do treści, gdyż byłby to uszczerbek dla wydawcy.
Wydawcy zyskają nowe prawo, ale dotąd najtrudniejsze było egzekwowanie praw już istniejących. Czy dyrektywa to ułatwi?
Pamiętać trzeba, że nowe prawo dla wydawców nie jest udzielone przeciw wszystkim podmiotom. Dotyczy tylko wykorzystywania, reprodukcji i publicznego udostępniania tych treści przez dostawców usług społeczeństwa informacyjnego, a więc profesjonalne serwisy internetowe, agregatorów treści. Chodzi o te serwisy, które mają duże zasięgi i wielu użytkowników. Podmioty dostarczające takie usługi są najczęściej znane. Więc skuteczne egzekwowanie tych praw to kwestia dochodzenia ich przed właściwym sądem. Do tego jednak dyrektywa się nie odnosi, bo to regulują inne przepisy. Pojawia się tu kilka ciekawych wątków, bo nowe prawo zostało przyznane wydawcom mającym siedzibę i prowadzącym działalność w Unii Europejskiej. Ale dyrektywa nie przewiduje, gdzie ma mieć siedzibę dostawca usług. Teoretycznie może ona znajdować się poza Unią Europejską. I pojawia się pytanie, gdzie będziemy mogli pozwać taki podmiot. Właściwy może być sąd miejsca, w którym wystąpiła szkoda, a więc może to być sąd w tym kraju, gdzie siedzibę ma wydawca.
Wiadomo jednak, że głównym dostawcą tego typu usług jest Google. Zastanawiam się, jak to będzie wyglądać w praktyce – czy to on zgłosi się do wydawców po licencje, czy też oni będą zabiegać o umowy, by zaistnieć w przeglądarkach. W Hiszpanii wprowadzenie podobnych przepisów skończyło się zamknięciem usługi Google News, a w Niemczech wydawcy sami musieli zrezygnować z tego prawa, żeby pojawiać się w wyszukiwarkach.
To pytanie przede wszystkim do Google’a, który będzie musiał w pierwszej kolejności podjąć decyzję biznesową, jak widzi dalsze funkcjonowanie tego serwisu. Może w oparciu o nowe przepisy skonstruować usługę w ten sposób, że będzie to tylko hiperlink i kilka słów (choć jest tu pewien obszar ryzyka, o czym już mówiliśmy). Ale może też pójść w inną stronę i poza hiperlinkiem umieszczać dłuższą treść. Wówczas faktycznie potrzebowałby umów licencyjnych z wydawcami. I to w interesie Google’a leży, by taką licencję uzyskać, bo naruszenie tego prawa będzie rodzić odpowiedzialność po jego stronie.
Ale może też stwierdzić, że nie będzie w ogóle wyświetlał linków do stron wydawców, którzy nie podpiszą z nim umowy.
Jest także możliwa sytuacja, że zawrze on umowy z częścią wydawców i tylko ich treści będzie udostępniać. Albo będą to licencje nieodpłatne z tymi, którzy będą chcieli się promować, zwiększać zasięg poprzez usługi Google’a. Niewykluczone również, że Google mógłby sam tworzyć treści, choćby krótkie informacje, a do tego nawet dołączyć hiperlink do strony wydawcy. Wystarczy przeczytać teksty z innych stron, zagregować i stworzyć własną krótszą lub dłuższą treść. To kolejny obszar, który Google może rozważać.
Wiem też, że wiele kancelarii prawnych korzysta z monitoringu prasy branżowej, by śledzić najnowsze zmiany w legislacji czy orzecznictwie. Jak na nie wpłynie dyrektywa?
Każda kancelaria korzysta z prasówek i zakładam, że podmioty przygotowujące takie przeglądy mają umowy z wydawcami. Z perspektywy działalności dostawców usług monitoringu sytuacja nie powinna się istotnie zmienić, jeżeli chodzi o to, co można, a czego nie można robić, gdyż już wcześniej mieliśmy prawnoautorską ochronę artykułów. Wydawcy są dysponentami autorskich praw majątkowych, na podstawie umów z dziennikarzami. I mogli udzielać licencji na ich wykorzystanie. Ten przepis jest zaś dodatkowym prawem dla samych wydawców, daje im własne prawo pokrewne. Mamy już takie prawo w odniesieniu do nadań programów, wideo i fonogramów. Jest ono przyznawane w zamian za zaangażowane podmiotu, który de facto utworu nie tworzy. Zapewne prawo to zostanie opisane w kolejnym rozdziale w prawie autorskim pt. „Prawa wydawców”. Nie można natomiast wykluczyć, że wydawcy, którzy dotychczas udzielali licencji dostawcom, zażądają od nich wyższych opłat – skoro dotychczas pobierali opłaty wyłączne w oparciu o przepisy prawa autorskiego, a dyrektywa gwarantuje im dodatkowe prawo majątkowe, to powinno się ono przekładać na wyższe wpływy.
O dyrektywie czytaj też w dzisiejszym tygodniku dla prenumeratorów Prawnik