RPO sugerował, by wprowadzić możliwość pozywania osób nieznanych nam z nazwiska. To by ułatwiło walkę z mową nienawiści – mówi Dorota Głowacka.
Dorota Głowacka, ekspertka Fundacji Panoptykon fot. materiały prasowe / DGP
Czy mizerne efekty walki z mową nienawiści w sieci to kwestia złych przepisów czy ich słabego egzekwowania?
Myślę, że problem tkwi przede wszystkim w stosowaniu przepisów, a nie w tym, że są one złe. Co nie oznacza, że nie ma pola do ich korekty. Kodeks karny nie chroni obecnie wszystkich grup szczególnie narażonych na ataki w sieci. Zakazane jest znieważanie i nawoływanie do nienawiści z powodu przynależności do danej grupy etnicznej, narodowej, rasowej czy wyznaniowej, ale już nie ze względu na orientację seksualną, niepełnosprawność czy tożsamość płciową. Homoseksualiści, którzy spotykają się w sieci z nawoływaniem do nienawiści, nie mogą więc skorzystać z przepisów karnych i mają w związku z tym mniejsze możliwości ochrony. Dlatego środowiska działające na rzecz walki z dyskryminacją od lat postulują rozszerzenie katalogu cech, z którymi może się wiązać mowa nienawiści.
Czyli jeśli będę wypisywać na swoim profilu na Facebooku „śmierć gejom”, to nie poniosę konsekwencji, bo prawo ich nie przewiduje?
Jeżeli mamy do czynienia z obraźliwą homofobiczną wypowiedzią w sieci, która dotyczy konkretnej osoby, to może ona korzystać z instrumentów takich jak pozew o ochronę dóbr osobistych, z przepisów karnych dotyczących znieważenia czy gróźb w zależności od treści danego wpisu. W takiej sytuacji mamy do czynienia z bezpośredniością naruszenia, bo jest zidentyfikowany poszkodowany, w którego godność i dobre imię uderzono.
Ale jeśli mamy do czynienia z abstrakcyjnym publicznym znieważeniem czy nawoływaniem do nienawiści np. wobec gejów czy lesbijek, bez wymieniania konkretnych osób, możliwości dochodzenia praw są ograniczone. Organizacje zajmujące się ochroną praw osób homoseksualnych podejmowały próby wszczynania takich procesów, np. w odniesieniu do nienawistnych komentarzy czy obraźliwych rysunków, które ich zdaniem przekraczały granice satyry, ale bez powodzenia. Sądy wymagały wskazania konkretnego poszkodowanego. Niezależnie jednak od tej luki mamy przepisy, które dają podstawę do ścigania różnych form przemocy słownej, w tym mowy nienawiści i zwykłego hejtu. Choć pierwotnie regulacje te często nie były tworzone z myślą o internecie, to znajdują zastosowanie także do sytuacji, w których obraźliwe, nienawistne treści są rozpowszechniane za pomocą sieci. Z moich doświadczeń wynika jednak, że w praktyce szwankuje skuteczność ścigania tych przestępstw.
Najczęściej policja nie wykrywa sprawcy. Czy przy technologicznych i prawnych możliwościach pozyskiwania danych od operatorów internetowych, jakie mają organy ściągania, naprawdę jest to tak trudne?
Spotkałam się z wieloma sprawami o zniesławienie w sieci, w które włączały się organy ścigania i gdzie zidentyfikowanie sprawcy się udawało. Na pewno nie jest tak, że jak ktoś publikuje nienawistną wypowiedź anonimowo, to ma gwarancję, że jego tożsamość pozostanie bezpieczna. Faktycznie statystyki dotyczące ścigania mowy nienawiści wskazują, że wiele spraw jest umarzanych z powodu niewykrycia sprawcy. Dlaczego raz się to udaje, a innym razem nie, trzeba zapytać policję. Elementem walki z hejtem w sieci jest nie tylko szkolenie funkcjonariuszy w kwestiach technicznych, lecz też uwrażliwienie ich na to, jak analizować znamiona przestępstw z nienawiści. Postulat ten powtarzany jest od lat i jego wdrażanie przynosiło widoczne efekty. Dużo rzadziej niż kilka lat temu umarza się sprawy dotyczące mowy nienawiści z powodu znikomej szkodliwości społecznej. Co więcej, jeśli ofiara hejtu zamiast ścieżki karnej wolałaby drogę cywilną, bo np. chce się domagać od anonimowego sprawcy przeprosin czy zadośćuczynienia, wtedy jego zidentyfikowanie jest jeszcze cięższe.
Bo nie ma do pomocy policji?
Właśnie. Aby skierować pozew przeciwko autorowi obraźliwych wpisów, trzeba znać jego imię i nazwisko, a także adres. W sprawie cywilnej jesteśmy zdani na siebie. Ustalenie tożsamości danej osoby, gdy znamy tylko pseudonim, którym posługuje się ona w sieci, w praktyce może być trudne. Inaczej niż w karnej, gdzie w przypadku przestępstw ściganych z oskarżenia publicznego wystarczy zawiadomienie o podejrzeniu popełniania przestępstwa, a ciężar ustalenia tożsamości sprawcy będzie spoczywał na organach ścigania. Oczywiście można się zwrócić do administratora strony internetowej o udostępnienie danych autora obraźliwego wpisu, a potem – gdyby odmówił – do Urzędu Ochrony Danych Osobowych i ewentualnie dalej do sądów administracyjnych, ale cała procedura jest długotrwała, skomplikowana i zniechęcająca. Jakiś czas temu rzecznik praw obywatelskich zaproponował wprowadzenie tzw. ślepego pozwu, który wzmocniłby nasze możliwości walki z internetowym hejtem na drodze cywilnej, bardziej odpowiedniej moim zdaniem do takich spraw. Pozew składany byłby przeciwko osobie o nieznanej nam tożsamości. Ustalanie danych tej osoby i zweryfikowanie, czy nasze roszczenia są zasadne, należałoby już do sądu.