Powiedziała pani, że wybaczyłaby dobrej zmianie wszystko, nawet reformę sądów, ale nie wybaczy tego, że jeszcze bardziej ograniczyła adopcje za granicę polskich dzieci.
I że właśnie za to rządzący powinni się smażyć w piekle.
Podtrzymuję to twierdzenie. Ale histeria na temat adopcji zagranicznych nie zaczęła się wczoraj, a trwa już trzecią dekadę. Kolejne ekipy przykładają rękę do tego, aby maluchy, które nie mają szans na to, by znaleźć rodziców w Polsce, tkwiły w domach dziecka.
Skąd się bierze nasza niechęć do zagranicznych adopcji?
Z jakiegoś powodu media zrobiły sobie z tego przed laty temat numer jeden, pojawiały się niepotwierdzone doniesienia, że polskim maluchom dzieje się krzywda. Wówczas, w latach 90., w domach dziecka było ok. 20 tys. dzieci, jakieś 100 tys. pochodziło z patologicznych rodzin. W ciągu roku dochodziło do 4 tys. adopcji, z czego na zagraniczne przypadało może 600. Nikt nie mówił ani o tych udanych, ani o tych 100 tys. dzieciaków, które nie mają szans na nowych rodziców. Wszyscy doszukiwali się patologii. I tak to trwa do dziś. Nikt nie mówi o tym, że u nas adopcja jest nadal czymś mrocznym. Kobiety, które przysposabiają niemowlaka, nim to zrobią, udają, że są brzemienne. Jeśli para bierze starsze dziecko i już nie da się symulować ciąży, to często zmienia miejsce zamieszkania, by się nikt nie dowiedział, że to nie ich.
Ile dzieci mieszkało tutaj, w państwa domu na skarpie wiślanej w Wyszogrodzie, zanim trafiło do nowych rodziców za granicę?
Damian, Sebastian, Ruda Ania, Piotruś z HIV, dziecko bez ręki, dziewczynka z kościoła… Ona wprawdzie wróciła do mamy, ale zapoczątkowała – to było 27 lat temu – tę serię maluchów potrzebujących pomocy, które schroniły się przez jakiś czas pod naszym dachem.
Pamięta pani historie wszystkich tych dzieci?
Oczywiście. Ta, która najbardziej wbiła nam się w pamięć, dotyczy pary z Włoch. Wskazano im Sebastiana i Damiana, sześć i cztery lata. Inteligentni, śliczni, powinni być rozchwytywani. Ale bracia sprawiali wręcz niewyobrażalne kłopoty. Przyszedł mi do głowy pomysł, za który dziś pewnie naraziłabym się na dyscyplinarkę. Pojechałam porozmawiać z sędzią, wtedy to było możliwe, i zaproponowałam, aby wszyscy zamieszkali na jakiś czas z nami, bo stanowimy rodzinę – ja, mąż, trójka dzieci, babcia. Będzie łatwiej. Sędzia był mądrym człowiekiem, zgodził się.
I zaczęły się kłopoty?
Jak tylko bracia przekroczyli bramę posesji. Zniknęli. Zaczęliśmy szukać, wyobraźnia pracowała, w dole płynie Wisła, za domem studnia. Nagle się pojawili, łapię starszego, a wtedy młodszy wali mnie pięścią w twarz. Bronił brata. Ci chłopcy mieli tylko siebie, przeciwko sobie cały świat. Oni nawet zasypiali, kurczowo trzymając się w objęciach. Każda kąpiel chłopców to było wycie, jakby ktoś ich mordował. Kiedyś wzięli młotek i obeszli dom dookoła, niszcząc elewację. Ta potencjalna włoska mama miała chwile zwątpienia. Ale jej mąż był nieprzejednany: „Jak chcesz, to możesz sobie wracać do kraju. Ja synków nie oddam”.
Jak oswoiliście braci?
Mieszkała z nami mama Wojtka, mojego męża, miała wtedy 89 lat. Brała chłopców za rękę, spacerowała z nimi po ogrodzie i tłumaczyła: „Nie wolno niszczyć kwiatuszka, kwiatuszek chce żyć”. To były najprostsze lekcje, których wcześniej nikt im nie dawał. A że chłopaki były inteligentne, to chłonęli jak gąbki. Przełomem był wieczór, kiedy jak zwykle zasnęli, ale nie obejmując się. I gdy nic złego im się nie stało, zrozumieli, że nikt nie chce ich rozdzielać. Kiedy odprowadzaliśmy tę rodzinę na lotnisko na Okęciu, nie było na nim ładniejszych dzieci. Utrzymywaliśmy kontakt, wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Że młodszy jest utalentowany malarsko, że starszy śpiewa w chórze. Po 11 latach wszyscy przyjechali do nas w odwiedziny. I proszę sobie wyobrazić, że chłopcy udawali, że nas nie poznają.
(Tu włącza się Wojciech Celiński, mąż rozmówczyni, który przysłuchiwał się nam w milczeniu: One wszystkie tak robiły. Wypierają złe wspomnienia.)
Ale, co ciekawe, Sebastian i Daniel przywieźli czekoladki dla mamy Wojtka. I mówili do niej babciu.
Kolejne dziecko, które wbiło się w waszą pamięć?
Ruda Ania. Córka i wnuczka prostytutek. Poznałam ją w domu dziecka na Dolnym Śląsku. Siedzę w gabinecie dyrektorki, nagle wchodzi do pokoju mała dziewczynka. Ruda, przy kości. Na oko sześć lat. „Jak to ładnie, Aniu, że jesteś taka czysta i pachnąca” – mówi dyrektorka. Kiedy dziecko wyszło, zapytałam, o co chodzi. Okazało się, że dziewczynka ma 10 lat, kłopoty z nietrzymaniem moczu i kału, przez co inne dzieci ją prześladują. Poza tym jest opóźniona umysłowo. Zaproponowałam, że mogę pomóc w zdiagnozowaniu problemów zdrowotnych dziewczynki. Po kilku dniach ktoś z sierocińca przywiózł mi dziewczynkę do Warszawy, znów bez papierów, decyzji sądu. Ania trafiła do Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie przeszła zabieg rozszerzenia cewki moczowej i przestała siusiać w majtki. Zajęli się nią psychologowie, okazało się, iż nietrzymanie kału ma podłoże psychiczne. Na dodatek uznali, że dziecko nie jest upośledzone, a opóźnienia wzięły się z powodu jej smutnego życia i osamotnienia.
Naprawili Anię?
Naprawili na tyle, na ile mogli. I dziewczynka mogła opuścić szpital. Kiedy się o tym dowiedziała, otworzyła okno, a sala była na drugim piętrze, i oświadczyła, że woli się zabić niż wrócić do domu dziecka, gdzie znów będzie pośmiewiskiem. Zadzwoniłam do dyrektorki placówki, powiedziałam, jaka jest sytuacja. I Ania została w domu na skarpie. A ja zaczęłam szukać jej rodziców. Znalazłam parę prawników z Modeny. Oni chcieli dziecka do sześciu lat, więc nie mówiłam, w jakim wieku jest dziewczynka. Po prostu umówiłam spotkanie. Jak już byli na miejscu, musiałam wyznać, że to dziesięciolatka. Mieli kamienne miny. Pojechaliśmy na spacer, weszliśmy do kościoła. Ania coś paplała, a tłumaczka przełożyła: „Boziu, daj mi takich rodziców, jak oni”. I to przeważyło, oni już byli jej rodzicami. Rozstanie z tym dzieckiem było dla nas bardzo trudne. Ona pokochała już włoskich rodziców, ale nas też kochała. I my ją. Odebrać Anię przyjechał włoski tata. Szła do samochodu, potem się cofała. Widać było, że myśli: a może zostać, tu mi dobrze. W pewnym momencie ten Włoch wyjął notatnik i przeczytał na głos, choć z trudem: „Potrzeby higieniczne Ani”. Bo my bardzo zwracaliśmy uwagę, aby rodzice adopcyjni nauczyli się choć kilku zdań w języku polskim. I kiedy Ruda Ania usłyszała, że jej tata czyta po polsku, w dodatku słowa w tak ważnej dla niej kwestii, odtajała i wsiadła do jego auta.
Spotkała ją pani jeszcze kiedyś?
Tak, miała wówczas 14 lat. Razem z tłumaczką, psycholog z domu dziecka oraz córką sędzi, która orzekała w rodzinnych sprawach, wybrałyśmy się do Włoch, aby sprawdzić, jak się miewają dzieciaki z dawnych adopcji. Zajechałyśmy także do Modeny. A tam czekała na nas Ruda Ania. Tylko starsza i piękniejsza. Z kluski zrobiła się wiotka dziewczyna, niczym elf. Udawała, że mnie nie zna.
(One wszystkie tak mają, nie chcą pamiętać złych chwil).
Dziś jest trzydziestoparoletnią kobietą. Jak sądzę, szczęśliwą.
Takie dzieci jak Ania, z chorobami, dysfunkcjami, nie mają wśród polskich rodziców adopcyjnych zbyt dużego wzięcia.
Ale to nie wynika ze złej woli rodziców, tylko z obawy, czy sobie poradzą, czy będzie ich na to stać, czy państwo i system opieki zdrowotnej ich wesprą. Ja się nie dziwię tym lękom. Kolejne dziecko. Dziewczynka, ma osiem miesięcy, mama urodziła ją, będąc pijaną, więc malutka przyszła na świat także pijana. Może mieć syndrom alkoholowego zespołu płodowego. Nikt w Polsce jej nie chciał, ale zgłosili się po nią obywatele USA. Mama to aktorka z polskimi korzeniami, tata Włoch. Zostali zakwalifikowani do procesu preadopcyjnego. Najważniejsze było, że nie bali się dziecka, że je natychmiast pokochali. Po dziesięciu latach przyjechali z tą dziewczynką, wówczas uczennicą szkoły baletowej, w odwiedziny.
Czy te odwiedziny najbardziej zapamiętaliście?
Coś innego. Żeby ta mała mogła wyjechać do nowego domu, potrzebowała paszportu oraz wizy. Wreszcie są dokumenty. Przyjeżdżamy z nimi do domu, oglądamy, a w nazwisku dziewczynki literówka. Mówię do mamy, że teraz nie polecą. A ona, że się uda. To był szósty stycznia, mróz. Przyjechaliśmy na Okęcie, a dziecko, które ma wyjechać do Stanów, półnagie, w krótkich skarpetkach. Więc celnicy rzucili się, aby je opatulić, nie zwracali uwagi na paszport. I polecieli.
Jazda bez trzymanki.
Było ich więcej. Młodzi Włosi, promieniejący życiem. Postanowili adoptować dzieci z Polski, chcieli więcej niż jedno. Przedstawiono im rodzeństwo – dziewczynkę i dwóch chłopców. Jak ich dzieci zobaczyły, tak strasznie się ucieszyły, że rzuciły się na tę parę, przewróciły z radości na beton przed domem dziecka. Wydawało się, że kobieta ma złamaną podstawę czaszki. Panika, szpitale, na szczęście okazało się, że to tylko krwiak. Zabrali dzieci, pojechali do siebie. Za siedem miesięcy wyjechaliśmy z Wojtkiem na wakacje do Włoch. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, wchodzimy, a tam oni. My ich poznaliśmy, oni nas. Chłopcy podbiegli do nas, ale dziewczynka, najstarsza z rodzeństwa, tkwiła przy stoliku i udawała, że nas nie zna.
(Już ci mówiłem, że one nie chcą pamiętać).
Ustawodawca, wprowadzając kolejne restrykcje związane z adopcjami zagranicznymi, wyrażał obawę przed wynarodowieniem dzieci. Czy one powinny kochać Polskę? Tak, jak najbardziej. Ale na początku nie chcą, wypierają to, co się w ich ojczyźnie wydarzyło. Bo to były złe rzeczy. Potem to mija.
Zdarza się, że polskie dzieci wracają, aby szukać swoich korzeni?
Tak, pamiętam jak kilkunastoletnia dziewczyna, już Francuzka, przyjechała z adopcyjnymi rodzicami szukać grobu mamy. Mądrzy byli ci francuscy rodzice, że przystali na tę potrzebę dziecka. To się czasem zdarza, że młody człowiek chce wiedzieć, skąd się wziął na tym świecie. Pamiętasz, Wojtku, że nasz Marcin także kiedyś się pytał, czy to ja go urodziłam?
(Pamiętam. Mnie też wypytywał, jak byliśmy sami. Bardzo go to uwierało.)
Właśnie, bo wasz najmłodszy syn, Marcin, jest przysposobionym dzieckiem. A macie jeszcze dwóch starszych, biologicznych synów. Jak to się stało, że on został waszym dzieckiem?
Prowadziłam pierwszą w karierze adwokackiej sprawę zagranicznej adopcji. To był 1986 r., kwiecień, tuż po awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Znajomi Francuzi poprosili o pomoc. Sprawy formalne załatwiono i dostałam karteczkę z ośrodka adopcyjnego, iż mam odebrać ze szpitala ośmiomiesięczną dziewczynkę. To odebrałam, mała trochę u nas pobyła, bo po wybuchu Francja nie była od razu skłonna do wpuszczania do siebie osoby z terenów skażonych. Ale kiedy znieśli to embargo, postanowiłam odwieźć dziecko do rodziców. Bardzo się do niego przywiązałam, ono do mnie. To było ciężkie doświadczenie: ja płakałam, że ją zostawiam, dziecko płakało, bo ja płakałam, nowa mama ryczała, gdyż jej córka była nieszczęśliwa i wyje na jej widok, a nowy tata wyrywał sobie włosy z głowy, bo nie mógł znieść tych naszych szlochów. Wróciłam do Polski, tęskniąc za małą. Wiedziałam, że ona ma brata, starszego, który jest w domu dziecka. Pojechałam do niego. Zobaczyłam chłopca, który był chory, miał porażenie nerwu twarzowego, przepuklinę. Jak go zobaczyłam, wiedziałam, że jest nasz.
Czyli happy end.
Choć to nie było takie proste. Kiedy Marcin trafił do domu na skarpie, właśnie w szpitalu umierała moja mama. A reszta rodziny deliberowała nad naszą decyzją. Przyjechał mój brat i robił mi wykład, że za stara jestem, aby brać na barki taki ciężar. Słuchałam w milczeniu. Ale brat skończył tyradę i wyjął worek, w którym przywiózł rzeczy po swoim wnuku dla Marcina…
Na początku rozmowy wspomniała pani o dziecku bez ręki...
Senator z USA, polskiego pochodzenia, postanowił adoptować u nas dziecko. Został dla niego przeznaczony dwulatek. Ale ten, na widok obcego mężczyzny i jego żony, wybuchnął płaczem i rzucił się do ucieczki. Cały dzień spędziliśmy w tej placówce z dziećmi. Nadszedł czas kolacji, usiedliśmy przy stoliku na stołówce. I wówczas Amerykanin zauważył dziewczynkę bez ręki. – Czy ta mała też jest przeznaczona do adopcji? – zapytał. Zdziwiony personel odpowiedział, że tak. – W takim razie wrócimy tu jutro rano – zapowiedział. Wrócili, wzięli zarówno dziewczynkę bez łapki, jak i tego płaczącego dwulatka.
Senator był, jak się domyślam, na tyle zamożną i wpływową osobą, żeby móc pomóc swoim dzieciom w ich zdrowotnych i psychicznych problemach.
Skrzywdzone, chore, niepełnosprawne, upośledzone umysłowo dzieci potrzebują potężnych rodziców. Mających nie tylko serce, ale także pozycję i pieniądze. Bo tylko tacy ludzie są w stanie pomóc dzieciakom. Przykład? W lesie znaleziono chłopca. Ktoś go porzucił w głuszy. Ma lambliozę, jest upośledzony umysłowo. U nas go nikt nie chce. Ale zgłasza się po niego samotna profesor uczelni z Francji. Ludzie zajmujący się adopcjami są pełni podejrzliwości. „On nie będzie uczonym – odparła. – Ale może stać się świetnym mechanikiem samochodowym”. I wie pani co? Został mechanikiem. Ona dała mu szansę, a on dał jej miłość dziecka, którego by nigdy nie miała.
Był jeszcze chłopiec z HIV.
Piotruś. Prowadziłam sprawy opiekuńcze jego tacie, który był chory na AIDS. Zmarł. Mama chłopca, też chora, poszła w świat. Piotruś od początku życia był w szpitalu, nie znał innego świata. Miał dwa lata. Dowiedziałyśmy się, że w Belgii jest stowarzyszenie, które jest prekursorem w adopcji dzieci zakażonych wirusem HIV. Skontaktowałyśmy się z nim i szybko się okazało, iż jest rodzina, która chce Piotrusia adoptować. To byli katolicy, mieli czwórkę własnych dzieci i trójkę adoptowanych. Natychmiast włączyła mi się opcja nieufności. Po co im kolejne chore dziecko? Oświadczyłam, że nie oddam Piotra, zanim nie sprawdzę osobiście, jakie mają intencje. Wysiadamy na lotnisku w Belgii, a tam czeka na mnie i Piotrusia cała rodzina. Mama, tata i siódemka dzieci. Najstarsza dziewczynka, Emilka, z porażeniem czterokończynowym, niemowa, siedzi na wózku inwalidzkim. Trzymają wielką kartkę z napisem „PIOTR”.
I jak się rozwinęła ta znajomość?
Dobrze. A ja sobie uświadomiłam, że mamy wielką lekcję do odrobienia. W tej podejrzewanej przeze mnie o nieczyste intencje rodzinie najfajniejsze było to, że wszystkie osoby były zaangażowane w jej życie. Już pierwsza kolacja zmieniła mój punkt widzenia na temat dzieci niepełnosprawnych. Bo wyglądało to tak: u szczytu stołu, na fotelu, zasiada Emilka. Przypięta pasami, aby nie upadła. A siedzący po jej dwóch stronach mama i tata przytrzymują jej rączki, by się nie gięły pod wpływem spastycznych ruchów. Jedno z nich ją karmi, a reszta zagaduje. U nas normą jest, iż takie „warzywo”, jak się mawia o osobach z tak wielką dysfunkcją, jest karmione za pomocą sondy. Tak nawiasem mówiąc, ci Belgowie byli pielęgniarzami z zawodu. I w trakcie tej jednej kolacji nauczyli Piotrusia, jak jeść z łyżeczki. Polegało to na tym, że przysuwali łyżkę do jego ust, a kiedy je otworzył, przyjął jedzenie, cała ekipa biła wielkie brawo. Każde dziecko zrobi wszystko, żeby usłyszeć aplauz.
Co się stało z Piotrusiem, żyje?
Tak, wszystko z nim w porządku, ma 18 lat, medycyna poszła do przodu. Inaczej było z Łukaszem, to także był mały chłopczyk, z podobnymi przejściami, jak Piotruś. Tyle że on był już chory na AIDS. Także jego zapragnęła zaadoptować belgijska rodzina. Też byłam nieufna, spotkałam się z potencjalnym ojcem i dopytywałam, dlaczego chce wziąć chłopca, który pewnie długo nie pożyje. Odpowiedział: „Bo jeśli go zostawię, to umrze sam w domu dziecka albo szpitalu. Jeśli stworzę mu rodzinę, to może zdarzy się cud i wyzdrowieje. Ale jeśli nawet musi umrzeć, to nie będzie odchodził sam i w strachu. Będziemy z nim, trzymając go za rączki”. I tak Łukasz umarł. Szczęśliwy, z kochającymi go ludźmi przy sobie.
A czy zdarzają się próby unieważnienia adopcji?
To bardzo bolesny temat. Ale ja nigdy nie prowadziłam sprawy, czy to krajowej, czy zagranicznej, która miałaby się zakończyć rozwiązaniem przysposobienia. Ja uważam, że jeśli ktoś przyjął dziecko pod swój dach, to jest to tak samo, jakby je urodził. Biologiczne dzieci także sprawiają kłopoty, nie zawsze spełniają nasze oczekiwania. I co, czy kiedy robią te wszystkie złe rzeczy, przestają być naszymi dziećmi? Nie. Obawiam się, że jest trochę tak, że kiedy dorośli ludzie decydują się na to, aby przysposobić dziecko, czują, że zrobili coś bardzo ważnego i dobrego. I tak jest. Ale nie należy w zamian niczego oczekiwać. W każdym razie niczego więcej, niż oczekiwalibyśmy od rodzonych dzieci. Poza tym, że są. A już na pewno wdzięczności. To my powinniśmy być wdzięczni, że dzięki nim mogliśmy być rodzicami.