Trwający właśnie konkurs na 11 miejsc w Sądzie Najwyższym wywołuje spore emocje. I nic dziwnego, skoro dotyczy miejsc zwolnionych wcześniej przez sędziów odesłanych w stan spoczynku nie tylko wbrew ich woli, lecz również najprawdopodobniej wbrew konstytucji. Atmosferę podgrzewa również fakt, że w puli jest stanowisko przypisywane Małgorzacie Gersdorf, która zdaniem wielu prawników nadal pełni funkcję I prezesa SN.
Bije się więc na alarm, że oto zaraz będziemy mieli w SN, tak jak to było w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, do czynienia z sędziami dublerami. Ja tymczasem pobawię się w adwokata diabła i spróbuję udowodnić, że takiej sytuacji nie będzie.
Sędzia dubler – to określenie, które zrobiło oszałamiającą karierę w mediach. Pojawiło się po wybuchu konfliktu wokół Trybunału Konstytucyjnego i przylgnęło już na stałe do osób, które zostały powołane do trybunału na miejsca wcześniej legalnie obsadzone. I nic dziwnego. Dziennikarze błyskawicznie zorientowali się, że zwrot spodoba się odbiorcom, gdyż jest łatwy do zapamiętania i chwytliwy. Bardzo szybko też nabrał odpowiedniej konotacji. Dziś przecież nikt już nie ma wątpliwości, że nazwanie kogoś sędzią dublerem komplementem nie jest. I tak to się toczyło przez cały 2016 r. Niemal każdy materiał dziennikarski mający w tytule te dwa magiczne słowa przyciągał uwagę opinii publicznej.
Nic więc dziwnego, że i dziś toczący dyskusje na temat tego, co się obecnie dzieje wokół SN, chętnie sięgają po wyrażenie „sędziowie dublerzy”. A robiąc to, wprowadzają opinię publiczną w błąd. Przemeblowanie, jakiego dokonują obecnie rządzący w Sądzie Najwyższym, nijak się bowiem ma do tego, co w 2015 r. zrobili z TK. Żeby się o tym przekonać, wystarczy się zapoznać z przepisami regulującymi – różny – status tych dwóch z trzech najważniejszych organów sądowych w państwie.
Pierwsza i najważniejsza różnica polega na tym, że kadencje sędziów TK mają charakter indywidualny, a sędziów SN nie. W przypadku trybunału Sejm może wybrać jego nowego członka dopiero wtedy, gdy zwolni się miejsce, bo np. sędzia umrze lub po prostu upłynie jego określona w konstytucji kadencja. W SN jest inaczej. O tym, kiedy i w jakiej izbie pojawią się nowi sędziowie SN, decyduje de facto wola prezydenta, w którego gestii leży obwieszczanie o wolnych stanowiskach w SN. Oczywiście za taką decyzją głowy państwa może, ale nie musi stać fakt, że kilku sędziów odeszło z SN, co sprawiło, że powstały wakaty. Równie dobrze jednak powodem ogłoszenia konkursu może być np. to, że sędziowie po prostu nie wyrabiają się z pracą i potrzebują wsparcia. Tak więc w przypadku SN nikt nikogo nie zastępuje ani nie obejmuje miejsca po kimś. Chętny do orzekania w tym sądzie po prostu bierze udział w ogłoszonym konkursie i albo zostaje wybrany, albo nie.
Następna różnica polega na tym, że liczebność składu TK (15 sędziów) jest określona w ustawie zasadniczej, a przez to nie może ulegać zmianom. Jeżeli zaś chodzi o Sąd Najwyższy, to znów decyzja należy do prezydenta, który określa liczbę sędziów w wydawanym przez siebie regulaminie SN. Jedyne, co go przy tym krępuje, to określona w ustawie o SN dolna granica, zgodnie z którą sędziów nie może być mniej niż 120. I akurat taką właśnie liczbę ustanowił w regulaminie jako obowiązujący skład liczebny SN prezydent, choć przecież mógł zdecydować, że będzie ich więcej.
I teraz wracamy do problemu siedmiu sędziów SN odesłanych przymusowo w stan spoczynku. Z powyższego jasno wynika, że dopóki nie dojdzie do obsadzenia wszystkich 120 miejsc w SN, będą oni mieli otwartą drogę powrotu do gmachu przy pl. Krasińskich, gdyby Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej uznał, że przepisy, które przymusowo odesłały ich w stan spoczynku, są jednak niezgodne z unijnym porządkiem prawnym. A nawet gdyby do tego czasu doszło do obsadzenia całego SN, prezydent szybciutko może regulamin zmienić i utworzyć dodatkowe miejsca dla powracających na tarczy „sędziów – emerytów”.
Tak więc, choć wielu na to zapewne liczy, prezydent nie splami się po raz kolejny powołaniem sędziów dublerów. Nie oznacza to jednak, że dublerów w SN mieć nie będziemy. Z całą pewnością bowiem będzie tak można mówić o osobach, które zgodzą się na powołanie ich na stanowiska I prezesa oraz prezesów SN kierujących Izbą Karną oraz Izbą Pracy i Ubezpieczeń Społecznych. Ale to już całkiem inna historia.