Do 1996 r. wykaz prac, do których zgodnie z prawem nie można było najmować kobiet, liczył przeszło 90 pozycji.
"Poślina czy poślica?" – pyta zafrasowany czytelnik redakcję „Poradnika Językowego” w 1919 r., po tym, kiedy w pierwszych wyborach do Sejmu w niepodległej Polsce pięć kobiet zdobywa mandaty. Przez jakiś czas spotka się jeszcze „posełkinię” i „posełkę”. Ale w 1923 r., kiedy problem wraca na łamach fachowego pisma, redakcja stanowczo odpowiada, że powoli przyjmuje się określenie „posłanka”. Wielu językoznawców sądzi, że w miarę powiększania się grona absolwentek uniwersytetów jest tylko kwestią czasu, kiedy do szerokiego użytku wejdzie „profesorka”, „adiunktka”, „doktorka”, a może nawet „adwokatka”. Paniom, które wolą tradycyjne nazwy, lingwiści zarzucają „brak cywilizacyjnej odwagi” w ujawnianiu swojej płci i chowanie się pod męskim płaszczykiem.

Świeży elektorat

W początkach niepodległej Polski przewidywania językoznawców brzmią całkiem dorzecznie, bo dynamika wydarzeń w całej Europie sugeruje, że za emancypacją kobiet stoją siły dziejowej konieczności. W 1918 r. marszałek Piłsudski wydaje dekret, który przyznaje im pełne prawa wyborcze. Kilka miesięcy później zarządza też, że adwokatem może zostać obywatel polski bez względu na płeć. W 1922 r. tę samą zasadę wprowadza ustawa odnosząca się do urzędników państwowych. Nie są to tylko dowody uznania dla zaangażowania kobiet w działalność konspiracyjną i umacnianie tradycji narodowej w czasach zaborów, lecz także wyraz trzeźwego osądu politycznego. Opinia publiczna jest nadal sceptyczna wobec dopuszczania pań na sejmowe ławy czy stanowiska resortowe, a politycy endecji nawet nie ukrywają swojej dezaprobaty wobec tych wynalazków nowoczesności. Chęć pozyskania świeżego elektoratu, który na niektórych terenach nowej Polski przeważa liczebnie nad tradycyjnym typem wyborcy, ostatecznie jednak zwycięża w zderzeniu z moralnymi rozterkami. Pierwsze wybory parlamentarne na fali niepodległościowej euforii przyciągają do urn 66,9 proc. Polek uprawnionych i 71,5 proc. Polaków. Masowa mobilizacja to przede wszystkim wotum zaufania dla budowanej na nowo państwowości, a nie świadectwo silnych partyjnych tożsamości.
W 1921 r. Sejm uchwala konstytucję marcową, która proklamuje zasadę równouprawnienia wszystkich obywateli RP. Znikają więc formalne przeszkody stojące kobietom na drodze do zdobycia wyższego wykształcenia, pracy zawodowej i udziału w życiu politycznym. Kilka miesięcy później w życie wchodzi też nowela znosząca krzywdzące kobiety ograniczenia w prawie cywilnym odziedziczone po zaborcach. Dopiero od tego momentu panny i mężatki mogą występować jako świadkowie na ślubie czy zawierać umowy bez upoważnienia mężczyzny. Prawo nie wymusza już na żonie posłuszeństwa mężowi jako głowie rodziny ani nie każe jej mieszkać tam, gdzie życzy sobie tego pan domu (takie obowiązki zawierało prawo małżeńskie z 1836 r.). Niewątpliwie jest to zasługa silnego (choć skromnego) lobby kobiecego w Sejmie.

Fikcja równouprawnienia

Ale optymizm działaczek emancypacyjnych z początku dwudziestolecia za kilka lat ustępi gorzkiej konstatacji, że równouprawnienie płci i tak pozostaje czystą fikcją.
Ani predyspozycje intelektualne, ani najlepsze wykształcenie i pasja nie otwierają przed paniami ścieżki do prestiżowych stanowisk. Niektóre działaczki mówią wprost, że kobieta, która chce osiągnąć awans zawodowy, musi rozwinąć osobowość maksymalnie zbliżoną do psychiki męskiej. „Bez tej «cnoty» nie zostałaby przez mężczyzn dopuszczona i wyróżniona” – ubolewa na łamach pisma „Bluszcz” znana działaczka kobieca Teodora Męczkowska.
Dysproporcje płci najostrzej zaznaczają się w rozdziale stanowisk publicznych. W całym okresie międzywojennym przez parlament przewijają się jedynie 32 posłanki i 18 senatorek. Przez te lata żeńska reprezentacja w obu izbach waha się w granicach 2–4 proc. ogólnej liczby parlamentarzystów (najgorzej jest po wyborach w 1935 r., kiedy wśród posłów jest niespełna 1 proc. kobiet). Zaprawionych kolegów panie przebijają wykształceniem i pozycją zawodową. Mimo to żadnej nie spotka w tym czasie zaszczyt pełnienia urzędu ministra (jedynie Irena Kosmowska z PSL „Wyzwolenie” w 1918 r. jest krótko wiceministrem w rządzie tymczasowym Ignacego Daszyńskiego). Obecność pań na listach wyborczych średnio sięga 2 proc. wszystkich kandydatów, a i tak zwykle przydziela im się najniższe, skazane na przegraną miejsca.
Dopiero w 1928 r. przeprowadza się unifikację prawa o ustroju sądów, która (też nie bez oporu) tworzy prawniczkom drogę do zawodu sędziego. Rok później pierwsza kobieta – Wanda Grabińska – uzyskuje nominację sędziowską i rozpoczyna orzekanie w wydziale spraw nieletnich
Niewiele lepiej idzie obalanie męskiego monopolu w palestrze. W 1919 r. jej władze zgadzają się dopuścić jedną absolwentkę prawa na aplikację. Jest nią wykształcona w Petersburgu 31-letnia Helena Wiewiórska, która po sześciu latach zostaje też pierwszą kobietą wpisaną na listę adwokatów. Do wybuchu II wojny światowej w sumie ok. 200 kobiet uzyskuje uprawnienia pełnomocników, choć w samej izbie lubelskiej w 1939 r. na listę wpisanych jest 314 adwokatów. A i tak palestra staje się relatywnie najbardziej sfeminizowanym środowiskiem prawniczym. Znacznie dłużej utrzymają się męskie przywileje w dostępie do sędziowskiej togi. Co prawda od początku lat 20. kobiety mają prawo ubiegać się o przyjęcie na aplikację sądową, ale po jej ukończeniu swoje kwalifikacje mogą wykorzystywać co najwyżej w administracji czy bankowości. Dopiero w 1928 r. przeprowadza się unifikację prawa o ustroju sądów, która (też nie bez oporu) tworzy prawniczkom drogę do zawodu sędziego. Rok później pierwsza kobieta – Wanda Grabińska – uzyskuje nominację sędziowską i rozpoczyna orzekanie w wydziale spraw nieletnich. Na tę samą specjalizację skazane są jej młodsze koleżanki po fachu, gdyż zdaniem resortu sprawiedliwości wykroczenia dzieci i młodzieży najbardziej odpowiadają kobiecym predyspozycjom. Pierwszą sędzię dopuszcza się do rozstrzygania sporów „dorosłych” dopiero w 1937 r., a kolejna rok później dołącza do wydziału karnego. W sumie do 1939 r. zaledwie siedem kobiet staje się godnych wykonywania zawodu sędziego (kolejne osiem pełni funkcję asesorów), a jedna wstępuje na służbę prokuratorską (została ona nawet tytułową bohaterką antyfeministycznej książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza „Prokurator Alicja Horn”).

Męska dominacja w administracji

Wprawdzie ustawę z 1922 r. o państwowej służbie cywilnej okrzyknięto mianem postępowej, ale gdy przyjrzeć się jej szczegółom, to w sposób zawoalowany uzależnia podjęcie pracy w urzędzie przez mężatki od pozwolenia męża. Zgodnie z pozaborowym prawem cywilnym, do którego odsyłała ustawa, małżonek jest właścicielem i zarządcą majątku wnoszonego do związku przez kobietę i to on ponosi za nią finansową odpowiedzialność (chyba że zawarli intercyzę). 70–80 proc. urzędniczek pod koniec lat 20. zajmuje najniższe szczeble hierarchii służbowej (stanowiły wówczas około jednej piątej całej służby cywilnej). Jeśli już udaje im się dojść do stanowisk kierowniczych, to raczej w bibliotekach, a nie szpitalach czy urzędach.
Na finezyjne chwyty przeciwko kobietom nie sili się Sejm Śląski. W 1926 r. roku uchwala tzw. ustawę celibatową zezwalającą na zatrudnianie w lokalnym szkolnictwie wyłącznie singielek. Osiem lat później dokłada do niej przepisy, które wymagają od mężatek zdobycia zezwolenia rady wojewódzkiej na przyjęcie posady w administracji samorządowej. Zarówno nauczycielki, jak i urzędniczki ze Śląska muszą się więc liczyć z tym, że po ślubie dostaną wypowiedzenie. Te z najkrótszym stażem nie mają nawet po co się odwoływać. Podobny los spotyka wiele kobiet zatrudnionych w budżetówce z całej Polski w okresie wielkiego kryzysu i recesji lat 30. W wielu zakładach i instytucjach obowiązuje zasada jedna pensja na jedną rodzinę, a prasa lansuje hasło powrotu zamężnych kobiet do domu. Masowo z pracy muszą odejść nauczycielki i urzędniczki. „Niższe stopnie służbowe i najniższe stoją przed kobietą otworem, ale od wyższych są kobiety starannie i wciąż usuwane” – pisze w 1933 r. Męczkowska.
W przemyśle wiele robotnic nie ma innego wyjścia, jak zgodzić się na dużo niższe wynagrodzenie, choć już wcześniej zarabiały średnio jedną trzecią mniej niż mężczyźni na podobnych stanowiskach. Dobrze płatne posady w najbardziej zmaskulinizowanych gałęziach przemysłu już przed kryzysem są dla nich zgodnie z prawem niedostępne. Od 1924 r. obowiązuje bowiem ustawa o ochronie pracy kobiet i młodocianych (ich trzon utrzyma się do uchwalenia kodeksu pracy w 1976 r.). Zakazuje ona zatrudniania ich przy ciężkich i szkodliwych dla zdrowia robotach, a też tych „niebezpiecznych dla moralności i dobrych obyczajów”. Na 20-punktowej liście męskich zawodów jest m.in. praca w kopalni, hucie, przy uboju bydła i obsługa klientów lokali z alkoholem po godz. 22. Dekadę później wykaz wydłuża się o kolejne pozycje (m.in. zakaz kierowania lokomotywą i tramwajem). W praktyce nowe regulacje dotyczące czasu i warunków zatrudnienia są nagminnie łamane. Ale pomimo niskiego statusu praca w fabryce buduje pozycję w lokalnej społeczności.
Niektóre ustawowe udogodnienia dla kobiet ze względu na opór właścicieli zakładów przemysłowych staną się prawem dopiero kilka lat później. Problemem jest art. 15: przedsiębiorca zatrudniający ponad pięć kobiet jest zobligowany do „urządzenia dla nich osobnych ustępów, ubieralni i umywalni”, zaś firmy, w których pracuje ponad 100 kobiet, dodatkowo muszą mieć „urządzenia kąpielowe oraz żłobek dla niemowląt”. Wraz z poprawą koniunktury pod koniec lat 90. opiekę dla najmłodszych zapewnia już 90 proc. przedsiębiorstw (w sumie ok. 250 zakładów). Sporą zdobyczą są także przepisy chroniące kobiety ciężarne i młode matki.

Ideał matki Polki

Mimo że zgodnie z odwiecznym prawem to na matki spada gros obowiązków rodzicielskich, międzywojenne ustawodawstwo także na polu rodziny faworyzuje mężczyzn. Zgodnie z prawem w razie braku zgody małżonków co do wychowywania dzieci ojciec ma głos decydujący. Z kolei matki nieślubnych dzieci nie mają szans, aby dochodzić ojcostwa na ścieżce sądowej. Najbardziej drakońskie konsekwencje grożą kobietom, które świadomie decydują się przerwać ciążę (wówczas mówi się o tzw. spędzeniu płodu). Na mocy kodeksu karnego z 1932 r. grożą im za to trzy lata pozbawienia wolności. Lekarz, który dokona zabiegu, a także każda inna osoba, która w tym kobiecie pomoże (choćby użyczając jej mieszkanie), narażają się na ryzyko pięciu lat więzienia.
Istnieją tylko dwa wyjątki, kiedy aborcja nie jest ścigana: pierwszy obejmuje przypadki, w których ciąża może zagrażać życiu kobiety, drugi dotyczy ciąży będącej wynikiem przestępstwa seksualnego. Ale nawet po spełnieniu tych przesłanek trzeba jeszcze pokonać bariery administracyjne. Lekarz, aby móc przeprowadzić zabieg ze względu na wskazania medyczne, musi wcześniej dostać zaświadczenia od dwóch innych medyków potwierdzające ryzyka zdrowotne. W przypadku wskazań prawnych lekarz nie może usunąć ciąży bez podkładki w postaci orzeczenia prokuratora o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Podziemie aborcyjne w tym czasie dalej kwitnie.
Za przyzwoleniem na dyskryminację kobiet w dostępie do prestiżowych profesji czy negowaniem ich praw reprodukcyjnych stoi zatem nie tylko problem operacyjny związany z koniecznością uporządkowania odmiennych systemów prawnych, jakie pozostawiły po sobie państwa zaborcze, i stworzenia jednolitych ram prawnych dla wszystkich obywateli. Trudności z przełożeniem ideału równości na konkretne uregulowania i praktyki w dziedzinie pracy, rodziny czy majątku to przede wszystkim pokłosie przywiązania do tradycyjnego podziału ról płciowych. Predestynuje on kobiety do troski o rodzinę i wychowywania dzieci, dlatego praca zawodowa, jeśli już jest koniecznością, musi zostać podporządkowana obowiązkom domowym. W tym wzorcu kobiecości, mocno wrośniętym w tkankę międzywojennego społeczeństwa, pobrzmiewa zaborowa figura matki Polki, która w zaciszu domowego ogniska wpaja swoim dzieciom katolickie credo i zaszczepia w nich patriotyczne cnoty. I choć II wojna światowa kolejny raz przewartościowała hierarchię płci, narracja o rzekomo naturalnym powołaniu płci żeńskiej będzie z mniejszym lub większym natężeniem przebijać się przez cały okres PRL i po obaleniu komunizmu.

Kobieta socjalistyczna

Okupacja pozostawia po sobie pamięć o heroicznych postawach wielu kobiet: przejmują na siebie ciężar utrzymania całej rodziny, wspierają działania militarne, zastępują mężczyzn w fabrykach amunicji, przetrzymują roboty przymusowe. Pod wpływem tych złożonych doświadczeń coraz częściej podkreśla się ich niezależność i samodzielność. Po wojnie, gdy krystalizuje się nowy układ władzy, na tych emancypacyjnych nutach zaczynają pogrywać działaczki komunistyczne. Propaganda lansuje obraz kobiety jako szczególnej ofiary kapitalistycznego wyzysku, uciskanej zarówno w zakładzie pracy, jak i w domu. Aby ziścił się sen o budowie socjalistycznego społeczeństwa, trzeba więc dać im systemowe gwarancje, że nie zostaną na marginesie. Z początkiem stalinizmu polityka równouprawnienia staje się oficjalną częścią programu PZPR, a konstytucja PRL z 1952 r. wynosi ją do rangi ustrojowej zasady. Kobietom przyznaje wprost nie tylko równe z mężczyzną prawo do pracy i wynagrodzenia czy wypoczynku, ale także zapewnia im możliwość łączenia obowiązków rodzinnych i zawodowych. Państwo bierze na siebie ciężar zagwarantowania m.in. opieki nad matką i dzieckiem, ochrona kobiet w ciąży, płatny urlop przed i po porodzie i rozbudowa żłobków i przedszkoli.
Socjalistyczna kobieta musi na nowo zakreślić swoje miejsce w małżeństwie i rodzinie. Już po wojnie pary mogą zawierać śluby cywilne i rozwodzić się na drodze sądowej (wprowadza je prawo małżeńskie osobowe z 1945 r.). W 1950 r. Sejm zatwierdza pierwszy odrębny kodeks rodzinny, który wedle jego twórców idzie z duchem egalitaryzmu stosunków społecznych oraz upodobniania się ról męskich i żeńskich. Od tej pory żaden z małżonków nie ma większego prawa niż drugi do zarabiania na utrzymanie rodziny czy wykonywania obowiązków domowych i wychowawczych. Pojawia się instytucja wspólności majątkowej, zgodnie uznawana za szczególnie korzystną dla kobiet skoncentrowanych na pracy w domu i dzieciach. Za duży krok do przodu uważa się zwłaszcza zrównanie sytuacji prawnej nieślubnych potomków ze statusem dziećmi pochodzących z małżeństwa.
Tak zabezpieczona w sferze prywatnej żona i matka ma przystąpić do realizacji ideału kobiety zawodowo aktywnej. Proces ten obiecuje przyspieszyć program intensywnej industrializacji ujęty w planie sześcioletnim. Ma już nie być „męskich” i „żeńskich” zawodów, a o awansach zadecydują osiągane wyniki. Szansę na wyrwanie się z powojennej biedy otwiera przed kobietami zwłaszcza kampania zachęcająca je do pracy na stanowiskach, z których przed wojną były wykluczone: górników, murarzy, tokarzy, kierowców ciężarówek czy motorniczych. Łącznie podczas wdrażania sześciolatki próg zakładów przemysłowych przekroczy ponad 1,2 mln nowych robotnic. Dla wielu z nich spełni się obietnica społecznego awansu. Mimo to udział kobiet w nowych zawodach pozostaje relatywnie niski. Niezwykle rzadko dołączają też do przemysłowej elity.
Trudno jest oczekiwać feministycznego przewrotu w gospodarce, skoro nawet aparat partyjny konsekwentnie wykrawa kobietom głównie marginalne funkcje. Przez okres stalinizmu, kiedy równościowa retoryka jest najsilniejsza, okupują one głównie mało eksponowane posady w rozrastającej się PZPR-owskiej biurokracji i rzadko przekraczają szczebel referentek czy inspektorek. Na tle kolejnych dekad jest ich wtedy całkiem sporo na stanowiskach kierowniczych tylko w komitetach wojewódzkich (ok. 10 proc.). Te, które załapują się do wydziałów Komitetu Centralnego, często zajmują się szkoleniami, historią PZPR czy sprawami kadrowymi. Już wtedy nie mają więc realnego wpływu na sprawowanie władzy, w kolejnych latach ich znaczenie zmaleje jeszcze bardziej. Widać to też po spadającej liczbie aktywistek. Dokooptowanie Zofii Grzyb do Biura Politycznego KC PZPR w 1981 r. – pierwszej działaczki, którą spotka ten zaszczyt – to przykład działania klasowych parytetów u schyłku PRL, a nie przejaw lansowania kobiet na najwyższe szczeble.
W ramach wewnątrzpartyjnych rozliczeń ze stalinizmem następuje ostre przewartościowanie dotychczasowej polityki równouprawnienia. Choć hasło to pozostaje w stałym repertuarze partii, coraz częściej mówi się o destrukcyjnych skutkach nieracjonalnego planowania gospodarczego na położenie i obyczaje kobiet. W dyskursie publicznym kształtuje się konsensus, że polityka zatrudnienia lat 50. obarczyła je nieludzkim ciężarem i zaburzyła ich biologicznie uwarunkowane role matek i żon. Powrót do „normalności” wymaga więc odtworzenia tradycyjnego porządku płci. W praktyce oznacza to nacisk na powrót kobiet do domu. Nierzadko pada argument, że praca mężatek ma wątpliwą wartość społeczną i ekonomiczną, więc zamiast płacić im nędzne wynagrodzenie, lepiej podwyższyć zasiłki socjalne, aby zajęły się wychowywaniem dzieci.
Za zmianą retoryki idzie przywrócenie i rozszerzenie przepisów ochronnych w przemyśle, w tym wprowadzenie zakazu pracy kobiet pod ziemią. Ich egzekwowanie kończy się wypieraniem pracownic z nowych zawodów bądź przesuwaniem na mniej prestiżowe, słabo płatne stanowiska. W zamian władze wychodzą z szerszą ofertą zatrudnienia w tradycyjnie sfeminizowanych gałęziach (np. włókiennictwie) czy podjęcia pracy chałupniczej. Do końca komunizmu nie tylko wyostrzy się podział branż i zawodów ze względu na płeć, lecz także segregacja w zakładowych hierarchiach. Trend ten nie opiera się dynamicznie rosnącej liczbie kobiet pracujących poza rolnictwem (skok o 252 proc. w latach 1950–1989). Pod koniec PRL stanowią już prawie połowę zatrudnionych.
Wzmożonej kampanii na rzecz udomowienia kobiet towarzyszy liberalizacja przepisów aborcyjnych. Tylko na pierwszy rzut oka wygląda to na osobliwy paradoks. W rzeczywistości ustawa o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży z 1956 r., która legalizuje przerywanie ciąży ze względu na trudną sytuację życiową, mieści się w ramach gomułkowskiej polityki poprawy stopy życiowej społeczeństwa. Nieprzypadkowo uchwalenie przepisów zbiega się w czasie z wysypem publicystyki na temat strukturalnej biedy i fatalnych skutków społecznych niekontrolowanego wzrostu demograficznego. Łatwiejszy dostęp do aborcji w praktyce nie oznacza zatem większych możliwości wyboru dla wszystkich kobiet, lecz głównie dla matek, które mają już kilkoro dzieci i które finansowo nie są w stanie udźwignąć kolejnego. Teraz to od oceny lekarza zależy, czy warunki życiowe kobiety są na tyle ciężkie, że zabieg jest dopuszczalny. Zanim wyda w tej sprawie zalecenie, pacjentka musi w szczegółach udokumentować nie tylko stan zdrowia, ale i dochody rodziny czy sytuację mieszkaniową. W razie wątpliwości lekarz może nawet osobiście odwiedzić ją w domu.

Regres

Przesunięcie akcentu polityki państwowej z zawodowej emancypacji kobiet na ochronę matek – konsumentek pod koniec lat 50. zapoczątkowuje ogólny regres w niwelowaniu nierówności płci w przestrzeni publicznej. Trend ten nasila się przez całą epokę gierkowską i burzliwy okres lat 80. Najlepiej o tym świadczy regularność odwołań w oficjalnym języku partyjnym do symbolu matki Polki odpowiedzialnej za wychowywanie młodych pokoleń i żywotność narodu. Patriotycznym aluzjom i utożsamianiu potrzeb kobiety z potrzebami rodziny towarzyszy rozbudowa ochrony socjalnej, np. wprowadzenie w 1981 r. zasiłku dla młodych mam przebywających na urlopie wychowawczym (w wysokości od 50 proc. do 100 proc. płacy minimalnej). Ponieważ ten zastrzyk pieniędzy przynajmniej częściowo rekompensuje utracone zarobki, wiele kobiet po przerwie macierzyńskiej weryfikuje decyzję o powrocie do pracy. Według badań w pierwszym roku, w którym można skorzystać z zasiłku, prawie 92 proc. młodych matek przechodzi na urlop wychowawczy – średnio o jedną trzecią więcej niż w latach 70., kiedy był bezpłatny.
Zabiegi socjalne odczytywane są jako próba pozyskania lojalności kobiet w coraz trudniejszym dla partii czasie. Wiele z nich wciąga się wtedy w działalność opozycji demokratycznej, a potem angażuje w wydarzenia sierpniowe. Kiedy jednak przychodzi do wyłaniania liderów Solidarności w 1981 r., to udział kobiet we władzach regionów ostatecznie oscyluje tylko wokół 11 proc. W 896-osobowym gronie, które przybywa na I zjazd delegatów związku, są jedynie 64 działaczki (do składu Komisji Krajowej dostają się dwie kobiety na ponad 100 członków). Sytuacja podczas Okrągłego Stołu też wygląda fatalnie: wśród 58 uczestników obrad plenarnych są dwie kobiety (Grażyna Staniszewska z obozu opozycji i Anna Przecławska ze strony rządowej).
Na obrzeżach polityki hasło równego traktowania nieśmiało próbuje lansować wąska grupa działaczek, która w 1989 r. tworzy Komisję Kobiet NSZZ „S”. Duch epoki przemian nie działa jednak na ich korzyść. Dwa lata później komisja zostaje rozwiązana, bo jej członkinie przeciwstawiają się projektowi ustawy ograniczającej dostęp do aborcji, jednej z pierwszych inicjatyw legislacyjnych, jakimi zajmuje się Sejm po wolnych wyborach. Józef Pinior po latach powie wprost, że solidarnościowi liderzy z góry odrzucali wszelkie równościowe postulaty kobiet.
Uchwalenie ustawy antyaborcyjnej w 1993 r. przy pełnej mobilizacji prawicowych pikietowców i z Kościołem w roli sekundanta to moment, który najjaskrawiej oddaje miejsce równości płci w debacie publicznej w pierwszej dekadzie transformacji, niezależnie, kto jest u władzy. „Po 1989 roku polska demokracja zdradziła kobiety, pozwalając, by Kościół katolicki miał decydujący głos w kluczowych dla nas sprawach” – napisze Agnieszka Graff, pisarka i jedna z centralnych postaci rodzącego się ruchu feministycznego. To właśnie ona w 1999 r. publikuje na łamach „Gazety Wyborczej” tekst „Patriarchat po Seksmisji”, który inicjuje rozliczeniową dyskusję o równouprawnieniu po 10 latach demokratycznych przeobrażeń. Dominujący wniosek jest taki, że polski patriarchat dobrze odnalazł się w nowych warunkach ustrojowych i społecznych. Debata zbiega się w czasie z natężeniem negocjacji akcesyjnych, więc feministki liczą, że unijne aspiracje dadzą impuls równościowemu kursowi rządu. Ale już w 2002 r. rząd Leszka Millera w zamian za poparcie episkopatu dla akcesji Polski do UE woli obiecać Kościołowi porzucenie pomysłu liberalizowania ustawy aborcyjnej. „Integracja europejska to również integracja w dziedzinie równego statusu kobiet i mężczyzn, przywrócenia kobietom prawa do samostanowienia o swoim życiu” – pisze w proteście do europarlamentu 100 intelektualistek oraz liderek polityki i biznesu. Od tego czasu żaden przyszły rząd nie da zielonego światła dla prac nad przepisami, które ułatwiłyby dostęp do aborcji.

Rekordowe 27 proc. mandatów

Od początku III RP dogmat „naturalnego” porządku płci rządzi nie tylko w podejściu do praw reprodukcyjnych, lecz także zatrudnienia. Do 1996 r. wykaz prac, do których zgodnie z prawem nie można najmować kobiet, liczy przeszło 90 pozycji. Choć nie jest np. jasne, w jaki sposób zakaz zatrudniania ich na stanowisku kierowcy ciężarówki, autobusu czy nurka chroni ich zdrowie. Wśród badaczy panuje zgoda, że w latach 90., w miarę dynamicznych przekształceń własnościowych łączonych ze wzrostem bezrobocia i zmianą reguł gry na rynku pracy, przepisy osłonowe zaczynają odgrywać rolę odwrotną do zamierzonej. Zamiast wyrównywać szanse kobiet w zatrudnieniu, ograniczają ich dostęp do lepiej płatnych, prestiżowych posad. Wcale nie tak rzadkie są przypadki, gdy w czasie rekrutacji pracodawcy żądają od kandydatek lekarskiego zaświadczenia, że nie są w ciąży.
Niemal dokładnie rok temu Eurostat po raz pierwszy w historii odnotował, że w Polsce stopa bezrobocia wśród mężczyzn jest wyższa niż wśród kobiet
Chociaż kobiety są ogólnie lepiej wykształcone niż mężczyźni (od dawna procentowo dominują wśród absolwentów szkół średnich, a od drugiej połowy lat 90. mają też przewagę, jeśli chodzi o wyższe wykształcenie), to częściej są skazane na bezrobocie. Do tego zarabiają średnio 20–30 proc. mniej niż ich koledzy na równorzędnych stanowiskach. Feministki długo czekają na wdrożenie unijnych standardów w sferze równego traktowania, ale kiedy Sejm uchwala przepisy, które mają wykonać regulacje UE w tej sprawie, odzywają się głosy prawników, że nowa ustawa to bubel. „Ona jest okropna. Gdybym miała teraz podać przykład ustawy pozornej, to byłaby właśnie ta ustawa” – powie prof. Ewa Łętowska w wywiadzie rzece „Rzeźbienie państwa prawa”, która jako rzecznik praw obywatelskich jak mało kto promowała równość na rozlicznych polach. Bezzębna jest także władza kolejnych równościowych pełnomocników rządu. Nie stoi to na przeszkodzie nadejściu potwora gender, atakującego zwłaszcza na uniwersytetach. Organizacje ultrakatolickie i narodowe do dziś nie ustają w wysiłkach, żeby go złapać.
Tygodnik DGP z 5 października 2018 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Tak na dobrą sprawę dopiero w ostatniej dekadzie przebija się rewolucyjna refleksja, że prawdopodobieństwo podjęcia decyzji o urodzeniu dziecka rośnie, gdy kobieta ma poczucie zawodowej stabilizacji. Nie jest to tylko zasługa środowisk kobiecych, ale konsekwencja nieubłaganej demografii. W ślad za tą korektą podejścia w polityce rodzinnej idą rozwiązania, które mają ułatwić matkom godzenie obowiązków macierzyńskich z życiem zawodowym (np. elastyczny urlop rodzicielski). Niemal dokładnie rok temu Eurostat po raz pierwszy w historii odnotowuje, że w Polsce stopa bezrobocia wśród mężczyzn jest wyższa niż u kobiet. W tym samym czasie toczy się już burzliwy spór, czy 500 + skłania matki do odejścia z pracy lub zarzucenia jej poszukiwań. Większość ekonomistów uważa, że nowe świadczenie faktycznie spowodowało, że aktywność zawodowa kobiet spadła.
W pierwszych dwóch kadencjach parlamentarnych niepodległej RP skromna reprezentacja kobiet, które różniły lojalności partyjne, zawiązała nieformalną koalicję, aby prezentować wspólny front w walce z dyskryminującymi je przepisami. Dla ich współczesnych następczyń taki sielski sojusz wydaje się pewnie przejawem politycznej niedojrzałości pionierek sejmowej gry. Nie bez racji, bo pod koniec lat 20. kobiece lobby się rozpadło, a na początku kolejnej dekady można już mówić o otwartych konfliktach – i z powodów personalnych, i poglądowych. Tak w sumie pozostaje do dziś, nawet jeśli w ostatnim 25-leciu zdarzały się przebłyski współpracy ponad podziałami (jak np. przy ustawie z 2010 r. wprowadzającej kwoty płci na listach kandydatów do Sejmu). I mimo że w ostatnich wyborach parlamentarnych w 2015 r. kobiety zdobywają rekordowe 27 proc. mandatów (125 w Sejmie i 13 w Senacie), przy obecnej temperaturze sporów partyjnych nie ma dużego pola dla solidarności w sprawach, które jak mało inne są podatne na upolitycznienie.