Wydaje się, że sprawa reformy sądownictwa chwilowo została zamknięta. Prawnicy nie należą do entuzjastów wprowadzonych zmian i raczej nie patrzą z optymizmem w przyszłość. Pesymiści przewidują załamanie się demokratycznego porządku prawnego, sangwinicy wskazują na niebezpieczeństwo pojawienia się w niedalekiej przyszłości wielu uciążliwych dla państwa i obywateli dysfunkcji. Optymistów nie znam. Wiele osób zapewne zadaje sobie pytanie: czy w zaistniałych warunkach można coś zrobić, by wyciszyć oraz uspokoić społeczne emocje? Ależ jak najbardziej! Rzućmy okiem na ciekawy wycinek naszej historii.
Za króla Sasa…
W XVIII w., za czasów panowania saskiej dynastii Wettynów, Rzeczpospolita Obojga Narodów z europejskiej potęgi została zdegradowana do poziomu lokalnego popychadła. Mimo tragicznej sytuacji międzynarodowej królowie nie stracili jednak miłości poddanych. Hołubienie oligarchów, lęk przed wprowadzeniem nowych podatków, niechęć do przeprowadzania koniecznych reform oraz promowanie ksenofobicznych postaw zjednały Sasom powszechną miłość wśród szlacheckiej braci. „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa” – wspominano z rozrzewnieniem, kiedy (i to szybko) nadszedł rachunek za lata niefrasobliwości. W istocie, „za króla Sasa” szlachta polska miała się wybornie. Podatków nie uiszczano, wojska nie opłacano, a osiągane dzięki temu rezerwy z radością przejadano i przepijano. Królowie tymczasem opowiadali poddanym banialuki o tym, jak Rzeczpospolita jest wielka i niepokonana i jak wszyscy wokół się z nią liczą. Sielanka trwała, państwo było coraz słabsze, a jego obywatele tego nie widzieli bądź nie chcieli widzieć. Jedli więc, pili i popuszczali pasa. Naturalnie do czasu.
W państwie, w którym szlachcic na zagrodzie był równy wojewodzie, a król panował, choć nie rządził, nikomu nie były potrzebne silne i niezależne sądy. Oczywiście w postępowaniu sądowym zawsze jedna strona musiała przegrać, ale nikt nie miał złudzeń co do tego, że wyroki nie zapadały w oparciu o zasadę prawdy materialnej. Dlatego, choć w XVIII w. pretensji pod adresem sądów było wiele, nikt nie traktował ich jako impulsu, który mógłby doprowadzić do wdrożenia koniecznych reform. Życiem mieszkańców I Rzeczypospolitej kierowały wówczas nie konstytucja, nie ustawy i nawet nie zwyczaj, lecz pewien porządek o charakterze ponadnaturalnym. Panujące w sądach niekompetencję, korupcję i kumoterstwo tolerowano i znoszono stosunkowo łatwo, gdyż w powszechnym przekonaniu wyroków nie wydawali sędziowie, lecz… Bóg.
Timor Dei
„Bojaźń Pana początkiem mądrości” – powiada Eklezjasta. Sędziowie doby saskiej, będący w sporej mierze sprzedajnymi oportunistami, Boga się bali. Często bojaźń ta zastępowała im wykształcenie oraz doświadczenie. Krzysztof Opaliński zjadliwie pisał do jednego z nich: „Mój miły Radamancie, Minosie, Eaku, raczej z szkoły jezuickiej świeżo zbiegły żaku…”. Społeczność deputacka miała świadomość tego stanu rzeczy i od dawna stosowała środki zaradcze. Sala posiedzeń Trybunału Koronnego w Lublinie ozdobiona była łacińskimi cytatami z Pisma Świętego, które przypominały sędziom, że i oni sami staną kiedyś przed sądem Najwyższego i będą musieli zdać rachunek ze swoich ziemskich poczynań.
W okresie obradowania trybunału jego personel, a także miejscowa palestra in gremio stawiały się również w kościele jezuitów, gdzie ze spuszczonymi nieraz głowami słuchano kazań. Rozkochany w tych czasach ks. Jędrzej Kitowicz wspomina: „Tak w Piotrkowie, jak w Lublinie deputaci schodzili się co niedziela do kościoła na sumę i na kazanie, które dla nich miewał – w Piotrkowie w kościele farnym, w Lublinie w jezuickim – jezuita, ordynariusz trybunalski zwany. Ten miał wszelką wolność niemal palcem wytykać niesprawiedliwość i rozpustę, i inne występki deputatów i palestry: a przecież była jeszcze w Polakach jakaś bojaźń i respekt religii, że się nikt nie śmiał publicznie urażać”.
Patroni
Patronus w języku łacińskim oznacza obrońcę, przedstawiciela procesowego. W okresie Rzeczypospolitej Obojga Narodów pełnomocników wystawianych przed sądem również nazywano patronami. Kościół przejął to nazewnictwo w odniesieniu do świętych, którzy, dzięki okazywanemu im szczególnemu nabożeństwu, mogą się wstawiać za człowiekiem u Boga, a w chwili Sądu Ostatecznego wystąpią obok niego w takim samym charakterze, w jakim adwokaci popierają przed sądami ziemskimi sprawy swoich klientów. Święci patroni mogli wiele zdziałać również tu, na ziemi. Poddani Sasów wierzyli, że ich wpływ na zdezelowane sądy pozostawał wręcz przemożny!
W Lublinie spośród świętych, na których pomoc strony postępowania zawsze mogły liczyć, na czoło wysuwa się dwóch: św. Stanisław Kostka oraz św. Iwo z Bretanii. Kanonizacja tego pierwszego nastąpiła w roku 1726, co społeczność jurydyczna królewskiego miasta przyjęła z entuzjazmem. Powszechnie wierzono, że św. Stanisław uratował Lublin od morowego powietrza, że Polacy zwyciężyli dzięki niemu Kozaków pod Beresteczkiem, a nawet że doprowadził do wskrzeszenia zmarłego. Otaczany wielkim nabożeństwem obraz świętego wisiał w miejscowym kościele jezuitów. W uroczystościach ku jego uczci, obchodzonych dorocznie w listopadzie, brała udział cała trybunalska wierchuszka. Nic dziwnego, że powszechnie polecano mu również sprawy sądowe. W oparciu o doświadczenia lubelskie wykształciła się nawet nowa kategoria nadnaturalnych zdarzeń – cuda trybunalskie.
Wojciech Bystrzonowski z całym przekonaniem stwierdza, że św. Stanisław „w słusznych sprawach sprzyja przed trybunałem”, a następnie podaje historię nowokorczyńskiej starościny Lanckorońskiej, która prowadząc sprawę majątkową, natknęła się na skorumpowanych sędziów. Sprawa jej była jednak słuszna, a ponieważ zanosiła modły do św. Stanisława Kostki, ku powszechnemu zdziwieniu wygrała.
Poważaniem cieszył się w Lublinie również Iwo z Bretanii, patron prawników. Święty ten był lubiany, gdyż wiedziano, iż nie bierze zaliczek. Z ofiarami wstrzymywano się więc do momentu, kiedy spełnił pokładane w nim nadzieje. Na tej zasadzie Stanisław Wincenty Jabłonowski obiecał Iwonowi „wystawienie ołtarza pięknego” w zamian za pomoc w pozytywnym załatwieniu rodzinnych spraw majątkowych. Ponieważ wszystko poszło zgodnie z planem, w roku 1733 w kościele bernardynów stanął ołtarz, w którego centrum znajduje się wyobrażenie świętego. Sprawa stała się na tyle głośna, że breve papieża Benedykta XIV z 8 lutego 1743 r. nadało ołtarzowi uprzywilejowany status, a 21 października lubelscy deputaci zobowiązali się do przekazywania co tydzień na rzecz klasztoru za pokwitowaniem jednego czerwonego złotego. Za kwotę tę raz w tygodniu odprawiano przy ołtarzu św. Iwona mszę w intencji sprawiedliwego stosowania prawa.
De lege ferenda
Już niedługo informacje powyższe mogą okazać się znowu przydatne. Za nami jedna reforma, którą przeprowadzono z pogwałceniem konstytucji. Nikt nie zaręczy, że nie będzie następnych. Przeciwnie, wziąwszy pod uwagę impet reformatorów, należy wręcz zakładać, że przed nami kolejne. Z trójpodziałem władzy chwilowo się uporano, ale przecież pozostało wiele zasad procesowych, które w odczuciu społecznym robią więcej złego niż dobrego i z którymi wcześniej czy później trzeba będzie coś zrobić.
Historia naszego kraju pokazuje, że zdewastowanie porządku prawnego wcale nie musi się skończyć kulturowym szokiem. Społeczeństwo zniesie to dobrze, o ile uda się powrócić do źródeł. Jeżeli chaos i prowizorka zaczną wszystkim nadmiernie doskwierać, warto odgórnie rozpocząć wielką socjotechniczą operację przekierowywania emocji obywateli na inny poziom świadomości.
Kiedy więc definitywnie odejdą do lamusa zasady prawdy materialnej, swobodnej oceny dowodów, równości stron w procesie, domniemania niewinności itp., bez wątpienia równowagę psychiczną społeczeństwa pozwoli utrzymać wiara w Bożą moc sprawczą. Ministerstwo Sprawiedliwości mogłoby w porozumieniu z IPN opracować mapę Polski (naturalnie z podziałem na apelacje) pod kątem najbliżej znajdującego się świętego obrazu, za sprawą którego można liczyć na „cud trybunalski” (nawiasem mówiąc, wyrażeniu temu warto nadać rangę ustawową!).
Dobrym pomysłem wydaje się wprowadzenie nowego podatku – „daniny sprawiedliwościowej”. Płaciliby go sędziowie, asesorzy oraz adepci Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury. Pozyskane środki zapewnią w każdym szczycącym się posiadaniem sądu rejonowego mieście cotygodniowe msze w intencji sprawiedliwego stosowania prawa.
A kiedy okaże się, że nowej inkarnacji KRS nie wystarcza sił oraz autorytetu, by wypełniać swe obowiązki, warto zastanowić się nad jej wzmocnieniem dodatkowym organem, którego zakres obowiązków najlepiej od razu wpisać do konstytucji. Mowa o ordynariuszu trybunalskim. Formalne wprowadzenie do systemu sądownictwa w Polsce tej pięknej i potrzebnej funkcji byłoby wspaniałym ukoronowaniem tak bardzo wyczekiwanych zmian.
Ministerstwo Sprawiedliwości mogłoby w porozumieniu z IPN opracować mapę Polski z podziałem na apelacje pod kątem najbliżej znajdującego się świętego obrazu, za sprawą którego można liczyć na cud trybunalski