Sędziowie zinterpretowali przepis ustawy reklamacyjnej wyraźnie wbrew woli ustawodawcy. Sąd Najwyższy uznał, że wie lepiej, jakie prawa powinien mieć konsument, a jakie instytucje finansowe
Ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. Każda w innym ręku. Podział władz, polegający na tym, że jeden organ nie może wszystkiego, jest gwarantem praworządności. Oczywiście pod warunkiem, że jest realizowany w praktyce, a nie jedynie zapisany w pokrytej kurzem ustawie.
W ostatnich latach najczęściej o łamaniu podziału władz mówiliśmy w kontekście uzurpowania sobie kolejnych praw przez ustawodawcę. Politycy uważali, że mogą przegłosować wszystko. Byłem tym oburzony, czemu wielokrotnie dawałem wyraz. Dziś jestem zniesmaczony uchwałą Sądu Najwyższego z ostatniego czwartku (sygn. akt III CZP 113/17). Powód jest ten sam: jedna władza weszła w buty innej. Tym razem sądownicza. Uznała, że parlament nie miał prawa przyjąć takiej ustawy, jaką przyjął.
Sprawa dotyczyła najważniejszego przepisu uchwalonej w przedwyborczej gorączce w 2015 r. ustawy o rozpatrywaniu reklamacji przez podmioty rynku finansowego i o rzeczniku finansowym (t.j. Dz.U. z 2017 r. poz. 2270 ze zm.). Chodzi o art. 8. Stanowi on, że w przypadku niedotrzymania terminu przez podmiot rynku finansowego reklamację uważa się za rozpatrzoną zgodnie z wolą klienta. Mówiąc obrazowo: jeśli Jan Kowalski zażąda zwrotu niesłusznie jego zdaniem pobranych przez bank 10 tys. zł i bank nie odpowie w terminie 30 dni – powinien oddać 10 tys. zł niezależnie od tego, czy się z tym zgadza, czy nie.
Cel jasno wyrażony
Intencja projektodawcy, a następnie ustawodawcy była jasna: należy wprowadzić drakońską sankcję za nierozpatrywanie reklamacji w terminie. Za taką uznano właśnie przyjęcie, że przekroczenie terminu równa się uznaniu reklamacji.
– Szukaliśmy sposobu, by zmotywować podmioty rynku finansowego do poważnego traktowania nowego prawa – mówiła mi po uchwaleniu ustawy jej projektodawczyni, poseł Krystyna Skowrońska.
Jeszcze w trakcie prac legislacyjnych dla wszystkich było jasne, jakie konsekwencje wywoła nowy przepis. Także dla tych, którzy się z nim nie zgadzali.
– Klient deklaruje niezgodność salda rachunku, np. mówi, że saldo powinno wynosić 100 tys. zł, a ono w rzeczywistości powinno wynosić 1 tys. zł. Wystarczy, że instytucja finansowa w tym zakresie się nie wypowie i zgodnie z wolą klienta przypisuje się do tego rachunku saldo 100 tys. zł – straszył podczas posiedzenia sejmowej podkomisji ówczesny przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego Andrzej Jakubiak. Wtórowali mu eksperci Związku Banków Polskich oraz Konfederacji Lewiatan.
Sejm jednak, mimo tych krytycznych głosów, regulację uchwalił, Senat przyjął, a prezydent podpisał. Ustawa – z tak, a nie inaczej brzmiącym art. 8 – weszła w życie. Krystyna Skowrońska oraz ówczesna wiceminister finansów Izabela Leszczyna przyznawały, że być może jest „przegięta w stronę konsumentów”, ale dodawały od razu, że liczba nieprawidłowości przy rozpoznawaniu reklamacji przez banki i zakłady ubezpieczeń była tak duża, że nadzwyczajne rozwiązanie było potrzebne.
Po wejściu w życie ustawy niektórzy przedsiębiorcy się do niej dostosowali. Opracowali procedury, zatrudnili dodatkowych ludzi do rozpatrywania reklamacji. Wielu jednak stwierdziło, że ich nowe prawo nie obowiązuje. Stworzono teorię, zgodnie z którą Sejm tak naprawdę uchwalił jedynie domniemanie wzruszalne. Oznaczałoby to, że jeśli podmiot rynku finansowego przekroczy termin na rozpatrzenie reklamacji, to klient musi wystąpić na drogę sądową przeciwko przedsiębiorcy. A podczas procesu instytucja może dążyć do obalenia domniemania, iż reklamacja jest zasadna (czyli całą korzyścią klienta jest odwrócenie ciężaru dowodu w postępowaniu sądowym).
Spytałem Krystynę Skowrońską, czy rzeczywiście taka była intencja parlamentarzystów. W odpowiedzi usłyszałem krótkie „nie”. Firmy dorabiają wygodną dla siebie teorię, ale intencja ustawodawcy była jasna od samego początku: nierozpatrzenie reklamacji w terminie równa się uznaniu, że została rozpatrzona zgodnie z wolą klienta.
Sąd pyta, sąd odpowiada
Sprawa jednak trafiła do rozstrzygnięcia przez Sąd Najwyższy. Jeden z sądów powszechnych zadał mu pytanie o treści: „Czy w procesie z powództwa klienta przeciwko podmiotowi rynku finansowego o zapłatę kwoty roszczenia zgłoszonej w reklamacji klienta regulacja zawarta w art. 8 ustawy z dnia 5 sierpnia 2015 roku o rozpatrywaniu reklamacji przez podmioty rynku finansowego i o Rzeczniku Finansowym wyłącza możliwość kwestionowania przez podmiot rynku finansowego zasadności dochodzonego roszczenia tak co do zasady, jak i co do wysokości, czy jedynie oznacza przerzucenie ciężaru dowodu na podmiot rynku finansowego, który będzie zobowiązany udowodnić, że roszczenie nie przysługuje powodowi bądź przysługuje mu w niższej wysokości?”.
Dla większości ekspertów sprawa wydawała się jasna. Ale Sąd Najwyższy niemal wszystkich zaskoczył. Odpowiedział bowiem, że „w postępowaniu wszczętym przez klienta przeciwko podmiotowi rynku finansowego o zapłatę kwoty roszczenia zgłoszonej w reklamacji klienta art. 8 ustawy z dnia 5 sierpnia 2015 r. o rozpatrywaniu reklamacji przez podmioty rynku finansowego i o Rzeczniku Finansowym nie wyłącza możliwości kwestionowania przez podmiot rynku finansowego zasadności dochodzonego roszczenia; na podmiocie tym spoczywa ciężar dowodu, że powodowi nie przysługuje roszczenie lub przysługuje w niższej wysokości”.
Mówiąc prościej, Sąd Najwyższy przychylił się do koncepcji prezentowanej przez niektóre banki i zakłady ubezpieczeń. Sędziowie orzekli niekorzystnie dla klientów. W praktyce to właśnie na barkach słabszej strony umowy będzie spoczywało wytoczenie powództwa podmiotowi rynku finansowego o zapłatę, a co za tym idzie narażenie się na koszty. Wielu klientów zapewne odpuści.
Jestem krytycznie nastawiony do uchwały Sądu Najwyższego, gdyż postanowił wejść on w buty prawodawcy. Wielokrotnie słyszałem w ustnych motywach uzasadnienia, że sędziowie co prawda mają ambiwalentne odczucia co do wydanego orzeczenia, ale są związani prawem. Rokrocznie pierwszy prezes Sądu Najwyższego przygotowuje dokument „Uwagi o stwierdzonych nieprawidłowościach i lukach w prawie” – bo sędziowie je dostrzegają, ale poprawek w ustawach dokonać musi ustawodawca.
Zdarza się, gdy Sąd Najwyższy w wydanych orzeczeniach wchodzi w buty ustawodawcy, ale w przytłaczającej większości przypadków to sytuacje, gdy rozstrzygnięcie zgodnie z literą ustawy prowadziłoby do kuriozalnego efektu, najczęściej wynikającego z niedopatrzenia ustawodawcy. Nadal więc sędziowie stosują się do dyrektyw wykładni prawa.
Czwartkowej uchwały zaś nie rozumiem. Wykładnia językowa zdaje się udzielać jednoznacznej odpowiedzi, jak należy interpretować przepis. Najlepiej o tym świadczy fakt, że tuż przed głosowaniem ustawy w Sejmie także jej przeciwnicy właśnie tak, w niekorzystny dla siebie sposób, art. 8 rozumieli. Wykładnia celowościowa też daje odpowiedź inną, niżeli udzielił SN. W każdym fragmencie ustawy reklamacyjnej i jej uzasadnienia cel był jasny: wzmocnienie pozycji klientów instytucji finansowych.
Wykładnia autentyczna (choć w praktyce quasi-autentyczna, gdyż trudno za wykładnię autentyczną uznać wypowiedzi projektodawców udzielane gazecie) też przemawiała za innym rozstrzygnięciem.
Sąd Najwyższy jednak postanowił odwołać się do konstytucji i zapisanego w niej prawa do sądu. Sędzia sprawozdawca wyjaśniała, że pozbawienie instytucji finansowych możliwości przedstawienia swoich racji przed sądem byłoby niezgodne z ustawą zasadniczą.
Wydaje się, że mało który konstytucjonalista dostrzegłby w art. 8 ustawy reklamacyjnej ewentualną niekonstytucyjność normy. Między innymi dlatego, że na spór pomiędzy klientem podmiotu rynku finansowego a samym podmiotem należałoby patrzeć szerzej, tak jak na to wskazywał rzecznik finansowy. Rzeczywiście mogłaby zaistnieć sytuacja, w której przedsiębiorca musiałby wypłacić klientowi pieniądze, choć – obiektywnie patrząc – się one nie należały. Wówczas jednak zastosowanie mógłby znaleźć art. 405 kodeksu cywilnego mówiący o bezpodstawnym wzbogaceniu. Stanowi on, że kto bez podstawy prawnej uzyskał korzyść majątkową kosztem innej osoby, obowiązany jest do wydania korzyści w naturze, a gdyby to nie było możliwe, do zwrotu jej wartości. Dyskusyjne oczywiście byłoby to, czy w tej sytuacji można by mówić o braku podstawy prawnej, ale wydaje się, że tu właśnie Sąd Najwyższy mógłby pomóc przedsiębiorcom i wskazać, że art. 8 określa co prawda obowiązek podmiotu rynku finansowego, ale nie może być uznany za podstawę prawną w rozumieniu art. 405 k.c.
Mielibyśmy wtedy do czynienia z takim łańcuchem zdarzeń: klient w reklamacji żąda zapłaty 10 tys. zł, bank nie odpowiada w terminie, musi więc wypłacić 10 tys. zł, a następnie może pozwać klienta, powołując się na przepisy o bezpodstawnym wzbogaceniu.
Taka koncepcja wydaje się zgodna z wolą ustawodawcy, a przy tym dawałaby instytucjom finansowym częściowe zabezpieczenie. Oczywiście należy pamiętać o art. 409 k.c., który zdejmuje ze wzbogaconego obowiązek wydania korzyści w razie jej zużycia – ale kto powiedział, że bank czy zakład ubezpieczeń miałyby nie ponosić żadnego ryzyka w związku z nierozpatrywaniem reklamacji w terminie?
Uchwała Sądu Najwyższego doprowadzi do tego, że ustawa reklamacyjna formalnie będzie istniała, ale w rzeczywistości przedsiębiorcy nie będą się do niej stosowali. Mówiąc wprost: sędziowie wybili zęby ustawie wbrew woli ustawodawcy. A nie taka powinna być ich rola.