Prawie 40 proc. polskich przetargów kończy się złożeniem tylko jednej oferty – pokazują najnowsze dane. Najmniejsza konkurencja jest przy dostawach, największa przy robotach budowlanych.
Od lat jednym z największych problemów polskiego systemu zamówień publicznych jest mała konkurencyjność przetargów. Jak pokazują najnowsze, niepublikowane jeszcze dane Urzędu Zamówień Publicznych za 2016 r., mimo wprowadzonej nowelizacji przepisów nie tylko nic się nie poprawiło, ale nieznacznie nawet pogorszyło.
Średnia liczba ofert składanych w przetargach poniżej progów unijnych wyniosła 2,87. Rok wcześniej było 2,90. Odsetek postępowań, w których złożono tylko jedną ofertę, utrzymał się na wcześniejszym poziomie i wyniósł 39 proc.
/>
Brakuje danych porównawczych z innych państw UE za ubiegły rok, ale posiłkując się wcześniejszymi, wciąż jesteśmy jednym z najmniej konkurencyjnych rynków. Dane zebrane w ramach projektu The Digital Whistleblower za lata 2010–2014 pokazały, że w innych państwach odsetek przetargów kończących się złożeniem tylko jednej oferty jest dużo niższy. Dla porównania na Węgrzech jest to 28 proc., w Estonii – 16 proc., w Austrii – 10 proc., a w Wielkiej Brytanii zaledwie 4 proc.
Dlaczego w Polsce jest tak źle? – Czytając dane pokazujące, że blisko 40 proc. postępowań kończy się złożeniem tylko jednej oferty, jestem przekonany, że zostały tak właśnie przygotowane, by nie wystartowali w nich inni przedsiębiorcy. Im często wystarczy rzut oka na specyfikację, by wiedzieli, że nie mają czego szukać, bo tak, a nie inaczej określono wymagania dotyczące mebli do szkoły albo opisano zamawiany sprzęt komputerowy – ocenia Piotr Trębicki, radca prawny z kancelarii Czublun Trębicki. Inne możliwe powody to zbyt wyśrubowane żądania, koszty startu w przetargach czy wreszcie wciąż pokutujące u wielu przedsiębiorców przekonanie, że trudno zaistnieć na tym rynku.
Najgorzej sytuacja wygląda przy dostawach – aż w 45 proc. postępowań zgłasza się jeden tylko dostawca. Przy usługach na jednej ofercie kończy się 41 proc. ogłaszanych przetargów. Największa konkurencja jest przy robotach budowlanych, gdzie tylko 19 proc. postępowań to te z jedną ofertą. Pięć i więcej ofert jest składanych w 36 proc. przetargów budowlanych.
Za duże ryzyko
Średnia liczba składanych ofert wynosząca 2,87 nie pokazuje pełnego obrazu konkurencyjności polskich przetargów. Należałoby bowiem od niej odjąć oferty odrzucone, np. z powodu niezgodności ze specyfikacją. W 2016 r. odrzucono oferty w 19 proc. postępowań, średnio 1,73 oferty. Okazuje się więc, że rzeczywista konkurencyjność jest jeszcze niższa.
Większość ekspertów uważa, że to nie tyle przepisy, ile zachowanie zamawiających odstrasza firmy od startu w przetargach.
– Przede wszystkim te z sektora MSP, które zwyczajnie nie mają środków, by ryzykować. A ze względu na nierówność stron zamawiający przerzucają wszystkie możliwe ryzyka właśnie na wykonawców. Przykładem mogą być bardzo wysokie kary umowne za opóźnienia, ale też odroczone terminy płatności. Dlatego mały i średni przedsiębiorca woli trzymać się rynku komercyjnego, który jest dla niego bardziej przewidywalny – ocenia Marek Kowalski, przewodniczący Federacji Przedsiębiorców Polskich i członek Rady Zamówień Publicznych.
Kolejnym powodem nie tyle nawet odstraszającym, ile wręcz uniemożliwiającym start w przetargach mogą być wyśrubowane warunki udziału w nich. Zwłaszcza te dotyczące doświadczenia.
– Bardzo często są one tożsame, a przynajmniej bardzo podobne do przedmiotu zamówienia. To zaś oznacza już na wstępie eliminację wielu firm, które mogłyby podołać zamówieniu, ale nie dostaną takiej szansy, bo wcześniej nie realizowały dokładnie takich samych zadań – uważa Grzegorz Wicik, radca prawny prowadzący własną kancelarię w Warszawie.
– Paradoksalnie nie zabezpiecza to interesu zamawiającego i takie działanie traktuję raczej jako brak wiedzy na temat kształtowania warunków niż zapobiegliwość urzędników – dodaje prawnik.
Potrzebne zmiany
Zarówno polskie, jak i unijne przepisy kładą duży nacisk na zwiększanie konkurencyjności zamówień publicznych, zwłaszcza wśród firm z sektora MSP. Temu miało służyć odbiurokratyzowanie przetargów czy nakaz podziału zamówień na mniejsze części, tak by o ich realizację mogli się ubiegać mniejsi przedsiębiorcy, przewidziane w ubiegłorocznej nowelizacji ustawy – Prawo zamówień publicznych (t.j. Dz.U. z 2015 r. poz. 2164 ze zm.). Jak widać z opisanych danych, zakładanych efektów nie udało się osiągnąć.
– Dlatego jestem zdania, że jeśli chodzi o regulacje prawne, dotarliśmy do ściany. Teraz należy skupić się na zmianie podejścia zamawiających. Tu zaś olbrzymią rolę powinny odgrywać dobre praktyki. Dostrzegam już aktywniejszą rolę Urzędu Zamówień Publicznych w ich propagowaniu, dlatego liczę na to, że sytuacja powoli zacznie się zmieniać. Dotarcie z tym przekazem zarówno do zamawiających, jak i wykonawców będzie jednak wymagać czasu – uważa Marek Kowalski.
Niektórzy eksperci dostrzegają jednak potrzebę dalszej zmiany przepisów.
– Mogłyby w sposób jednoznaczny dawać zamawiającym do zrozumienia, że stawianie warunków tożsamych z przedmiotem zamówienia nie jest wskazane. Takie regulacje istnieją w innych państwach, jak choćby we Francji, gdzie wprost zakazuje się stawiania warunków tożsamych – zauważa Grzegorz Wicik.
Bez wątpienia obraz polskiego rynku zamówień publicznych wymaga analiz i szukania recept na zwiększanie konkurencyjności. Analizy te zresztą są prowadzone zarówno w Ministerstwie Rozwoju, jak i w UZP, gdzie trwają prace koncepcyjne nad zapowiedzianą już nową ustawą.
– Trudno znaleźć jedną w pełni skuteczną receptę, ale zastanawiam się, czy stare przepisy wymagające co najmniej dwóch ofert do ważności przetargu nie stanowiły skutecznej bariery przed ograniczaniem konkurencyjności. Ich przywrócenie oznaczałoby oczywiście początkowo konieczność unieważnienia wielu przetargów. Zamawiający szybko by się jednak nauczyli, że jak największe otwarcie na konkurencję leży w ich własnym interesie – podpowiada Piotr Trębicki.