W Stanach Zjednoczonych rolę sądu konstytucyjnego odgrywa Sąd Najwyższy. Zasiadają w nim sędziowie o bezspornych kwalifikacjach, ale i o wyrazistych niekiedy poglądach. Stąd duże emocje budziło zablokowanie przez republikanów w 2016 r. kandydatury Merricka Garlanda, by sędziowie o liberalnych sympatiach nie uzyskali większości, oraz powołanie w 2017 r. Neila Gorsucha, znakomitego sędziego, ale o konserwatywnych przekonaniach.
W Stanach Zjednoczonych rolę sądu konstytucyjnego odgrywa Sąd Najwyższy. Zasiadają w nim sędziowie o bezspornych kwalifikacjach, ale i o wyrazistych niekiedy poglądach. Stąd duże emocje budziło zablokowanie przez republikanów w 2016 r. kandydatury Merricka Garlanda, by sędziowie o liberalnych sympatiach nie uzyskali większości, oraz powołanie w 2017 r. Neila Gorsucha, znakomitego sędziego, ale o konserwatywnych przekonaniach.
Mimo niepodważalnych kompetencji kandydata do jego wyboru konieczna okazała się zmiana regulaminu Senatu USA, by wystarczyła zwykła, a nie kwalifikowana większość głosów. Jednakże tę, wydawałoby się, niefundamentalną zmianę porównywano powszechnie do użycia wyniszczającej politycznej broni atomowej, co warto mieć na uwadze, oceniając wydarzenia wokół TK w Polsce. Niezależnie od tego podczas przesłuchań Gorsuch, odpowiadając na pytania sugerujące ewentualną stronniczość, cytował swojego bohatera z dzieciństwa, nieżyjącego już sędziego SN Byrona White’a: „Staram się być otwarty przez cały proces. Wszystkie pozostałe sprawy zostawiam w domu. Podejmuję decyzje w oparciu o fakty i prawo”. Nawet demokraci przyznawali, że Gorsuch ma nieposzlakowaną opinię.
Jeśli chodzi o wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego w Polsce, zasadnicza reguła – mimo trwającego miesiącami trzęsienia ziemi, w którego centrum TK się znalazł – nie zmieniła się i zapewne w przyszłości też zostanie utrzymana: to posłowie decydowali i decydują, kto zasiada w sądzie konstytucyjnym. W normalnym toku spraw nadszedłby więc i taki moment, w którym o charakterze trybunału stanowiliby przede wszystkim sędziowie wybrani przez obecny parlament. W nadzwyczajnym toku rzeczy i na skutek nieprawdopodobnej batalii rządzący uzyskali przemożny wpływ na obsadę i pracę trybunału wcześniej. Arytmetyczna większość nowych sędziów, która właśnie staje się faktem, jest więc już nie przełomem, lecz tylko postawieniem kropki nad i.
Przez całe lata Trybunał Konstytucyjny w Polsce działał, lepiej lub gorzej, bez przypisywania jemu i jego sędziom wyraźnych afiliacji politycznych bądź partyjnych – mimo że zawsze był wybierany przez polityków. To nie znaczy, że sędziowie nie mieli przekonań, poglądów lub sympatii. Ale nie było powodu lub choćby formalnego pretekstu, by ich merytoryczne rozstrzygnięcia rozpatrywać jakoś szczególnie w tym kontekście ani tym bardziej dyskredytować z tego powodu. To pewna wartość. Z punktu widzenia prawa i państwa – bardzo istotna wartość. Na skutek wspomnianej batalii w dużej mierze utracona.
Nie jestem pewien, czy jakikolwiek projekt polityczny, nawet bardzo ambitny albo w zamiarze wręcz rewolucyjny, uzasadnia tę stratę. I czy nawet z tego – politycznego – punktu widzenia strata rzeczywiście była konieczna. Nie wspominając już o tym, o czym politycy zwykle nie chcą pamiętać, że choćby i najsłuszniejsze cele nie przesłaniają metod.
Od kilkunastu miesięcy TK bywa więc w debacie publicznej opisywany dodatkowymi przymiotnikami: najpierw był platformerski albo kolaborujący z PO, teraz jest w dużo pełniejszym zakresie PiS-owski. Skąd to, nie tylko chyba semantyczne, upolitycznienie i upartyjnienie, wiemy. Najwięcej zasług mają tu sami politycy (niech się nimi dzielą w odpowiednich proporcjach), ale w pewnej mierze również – co przykro mówić – niektórzy sędziowie TK. Jakby dewiza Byrona White’a nie była im dostatecznie bliska.
Czy i kiedy będziemy mówić znów o Trybunale Konstytucyjnym bez innych przymiotników? Albo co najwyżej – że jest dobry, bo orzeka mądrze, lub zły, bo jego rozstrzygnięcia nie mają doskonałych uzasadnień, z którymi można się wprawdzie nie zgodzić, ale których nie sposób nie docenić? Więcej chyba zależy już teraz nie od polityków, lecz od sędziów. Dwie są sprawy: zaufanie i szacunek. Zaufania jest dziś bez porównania mniej i trudno się temu dziwić. Za dużo się wydarzyło. A na szacunek trzeba sobie zapracować, choć i tu też przykład z USA wydaje się interesujący: zawodowe i wszelkie inne kwalifikacje Gorsucha, podobnie jak innych kandydatów do Sądu Najwyższego, nie budziły wątpliwości, nawet u oponentów, już w chwili jego ubiegania się o urząd.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama