Z trójpodziałem władz jest niestety tak, że wszystkie trzy są teoretycznie równe (konstytucja mówi o ich równowadze), ale jedna jest równiejsza. Bo tylko jedna nie ma nic wspólnego z decyzjami suwerena. Tylko jedna może się nie przejmować art. 4 ustawy zasadniczej, zgodnie z którym „władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”, a ów naród sprawuje tę władzę „przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio”. Władzą zależną przede wszystkim od samej siebie jest ta sprawowana przez sędziów, a nazywana wymiarem sprawiedliwości. Tu naród nie ma wiele do powiedzenia – ani przez swoich przedstawicieli, ani bezpośrednio.



Oczywiście, to nie wina sędziów. Ustrojowe założenia są takie, że nieskazitelnych moralnie i niezawisłych pod każdym względem osób nie da się po prostu wybrać w wyborach, jak prezydenta czy burmistrza. Niemniej warto o tych okolicznościach pamiętać. Zwłaszcza teraz, kiedy PiS zabiera się do zapowiadanej od dawna reformy sądownictwa. Tu z góry było wiadomo, że narracje będą dwie, totalnie sprzeczne i nie do pogodzenia. Jedną możemy roboczo nazwać narracją ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Drugą – również roboczo – narracją Waldemara Żurka, rzecznika Krajowej Rady Sądownictwa.
Przekaz tego pierwszego jest z grubsza znany od lat: sądy są niesprawne i niesprawiedliwe; wielu sędziów nie nadaje się do zawodu, a środowisko nie umie się skutecznie z nich oczyścić. Pora więc na dokręcenie śruby i patrzenie im wszystkim na ręce. Przekaz tego drugiego też nie jest odkrywczy: sędziowie mają mnóstwo pracy, bo tak narzuciły im ustawy, pojedyncze przypadki patologii nie mogą rzutować na wizerunek całej rzeszy ciężko i uczciwie pracujących, a politycy mają się od trzeciej władzy trzymać jak najdalej, bo dopiero wtedy sądy będą mogły orzekać bez obawy o naciski. Różnica jest jedna: Zbigniew Ziobro w ostatnich wyborach uzyskał ze swoimi hasłami poparcie 67 tys. obywateli. Dziesięć lat temu wynik w wyborach do parlamentu miał nawet o 100 tys. lepszy. Waldemar Żurek politykiem nie jest, ocenie wyborców się nie poddaje. To oczywiście żaden zarzut. Nie mamy w Polsce powszechnych wyborów sędziów. I mieć chwilowo nie będziemy.
Ale idźmy dalej: nie wychodząc zza biurka, mogę się dowiedzieć, że Zbigniew Ziobro ma 1/3 domu, mieszkanie i działkę. Jego poselskie oświadczenie majątkowe jest w internecie od lat dostępne dla wszystkich. Gdybym chciała się dowiedzieć, co posiada Waldemar Żurek, musiałabym wystąpić z wnioskiem do sądu, w którym orzeka, a i to bez gwarancji powodzenia. Bo choć od tego roku deklaracje sędziów miały być jawne, w większości nie będą. Sędziowie – wśród nich rzecznik KRS – sami przyznali na naszych łamach, że wykorzystali furtkę w przepisach: nowe regulacje nie objęły oświadczeń złożonych w pierwszych dniach stycznia. Choć więc na aktualizację deklaracji sędziowie mieli czas do wiosny, dokonali jej ekspresowo, zaraz po 31 grudnia, by utrzymać majątki w cieniu jeszcze przez rok.
Pytanie o estetyczną stronę tego manewru pozostawiam na boku. Chodzi bowiem o coś innego. Przypomnijmy: ustrój Rzeczypospolitej Polskiej opiera się na podziale i równowadze władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Tylko że te dwie pierwsze raz na cztery (w wypadku prezydenta – pięć) lata poddają się ocenie współobywateli. A majątki osób je sprawujących media z lubością lustrują od pierwszych tygodni urzędowania. Ta ostatnia jest zaś niezawisła od nikogo i niczego, praktycznie dożywotnia i wciąż utrzymująca w tajemnicy to, jaki majątek uzbierała z pełnienia służby (to wątek zupełnie poboczny, ale symptomatyczny).
Daleka jestem od przesądzania, że w związku z tą faktyczną nierównością i nierównowagą sądy należy zaorać, KRS rozpędzić, a do orzekania powołać trybunów ludowych. Uprzedzając drwiny: tak, znam ryzyko związane ze sprawiedliwością wymierzaną „demokratycznie” przez lud. Problem w tym, że od blisko 30 lat nie udało się zbudować takiej ścieżki dojścia do zawodu sędziego, która dawałaby owemu ludowi poczucie, że jego sprawy osądzają najlepsi z najlepszych. Ludzie z mądrością życiową, którzy zza paragrafów widzą także człowieka i rozumianą po ludzku sprawiedliwość. To oczywiście zaniedbanie zarówno samych sędziów, jak i przede wszystkim polityków, którym brakuje odwagi do uczynienia sędziego koroną zawodów prawniczych. Ale dopóki jest tak, że sędziami nie są ani najlepsi, ani najmądrzejsi, lecz raczej zwyczajni – jedni wybitni, drudzy słabi – prawnicy, dopóty rozmowa o przebudowie sądownictwa nie powinna prowokować zarzutów gwałtu na demokracji i łamania cywilizowanych standardów.
O szczegółach trzeba dyskutować. I będziemy to robić na łamach DGP. Czy KRS powinna być reprezentantem jedynie najwyższych szczebli sądownictwa, tych najlepiej opłacanych i najmniej orzekających? Jaki powinien być zakres jej swobody w przyjmowaniu nowych osób do stanu sędziowskiego? Czy powołać komisje społeczne opiniujące te kandydatury? Czy minister sprawiedliwości – będąc przecież jednocześnie prokuratorem generalnym – powinien mieć szersze kompetencje przy powoływaniu i odwoływaniu prezesów sądów? Czy wypada ograniczać sędziom prawo do dorabiania poza sądem? Czy należy jeszcze mocniej prześwietlać źródła ich dochodów?
Minister Ziobro w swoim reformatorskim zapędzie pokazał kilka bardzo dobrych propozycji. Jak chyba wszyscy, kibicuję zwłaszcza sędziom pokoju, których powołanie mogłoby realnie odciążyć najniższy szczebel wymiaru sprawiedliwości. Ale grunt dla tak szeroko zakrojonej reformy to istne pole minowe. Jeszcze przecież nic się nie wydarzyło, a już słyszymy o zamachu na sędziowską niezawisłość. Dalej będzie tylko gorzej, bo trzecia władza nie znosi kontroli. Ani politycznej, ani społecznej, ani żadnej innej. Najbliższe miesiące pokażą, czy taka demokracja – gdzie wszyscy są równi, ale niektórzy równiejsi – ma szanse się zmienić. Czy w ogóle wolno o tym rozmawiać.
Problem w tym, że od blisko 30 lat nie udało się zbudować takiej ścieżki dojścia do zawodu sędziego, która dawałaby ludowi poczucie, że jego sprawy osądzają najlepsi z najlepszych