Zamawiający wolą poczekać do końca inwestycji i dopiero wówczas regulować całą zapłatę. Do tego czasu za wszystko muszą płacić sami przedsiębiorcy. A to, zwłaszcza w czasach spowolnienia gospodarczego, najczęściej oznacza konieczność posiłkowania się kredytami bankowymi.
Przepisy o zaliczkach pozostają martwe / DGP
Jak pokazują dane Biuletynu Zamówień Publicznych za poprzedni rok, zaledwie w 660 z ponad 174 tys. opublikowanych ogłoszeń zamawiający przewidzieli możliwość wypłacenia zaliczek. Oznacza to, że są one stosowane zaledwie w 0,38 proc. udzielanych zamówień. A więc prawie wcale.
– Nie będę odkrywczy, gdy powiem, że jest to bardzo niekorzystne dla rynku, gdyż potęguje zatory płatnicze. Zdecydowana większość przedsiębiorców potwierdza w ankietach, że opóźnione płatności są nadużywane, nie tylko zresztą w sferze zamówień publicznych – komentuje radca prawny Grzegorz Lang, ekspert Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan.
Przyjęty model finansowania odbija się nie tylko na wykonawcach generalnych, którzy muszą finansować inwestycję. Jeśli wpadną oni w kłopoty, to przestają płacić podwykonawcom, a ci kolejnym firmom. Ryzyko jest tym większe, im dłużej trwa inwestycja. Przy robotach budowlanych nierzadko zdarza się, że zapłata jest regulowana po latach.
Możliwość zaliczkowania publicznych zamówień została dodana do ustawy – Prawo zamówień publicznych (t.j. Dz.U. z 2010 r. nr 113, poz. 759 ze zm.; dalej: p.z.p.) podczas nowelizacji w 2009 r. Trwający już wówczas w Unii Europejskiej kryzys skłonił rząd do szukania rozwiązań, które pomagałyby przedsiębiorcom.
Zaliczki były elementem większego pakietu antykryzysowego wpisanego wówczas do ustawy. Ponieważ prawnicy mieli wątpliwości, czy mogą być wypłacane bez konkretnej podstawy prawnej, rząd postanowił dodać zupełnie nowy art. 151a do ustawy.

179 tys. zamówień udzielono w Polsce w 2012 r.

„Dopuszcza w sposób jednoznaczny możliwość udzielania zaliczek na poczet wynagrodzenia wykonawcy zamówienia publicznego. Jest to szczególnie ważne w aktualnej sytuacji, charakteryzującej się ograniczeniem możliwości pozyskiwania przez wykonawców finansowania realizowanych przez nich zamówień” – napisano w uzasadnieniu projektu.
Niestety, założenia te pozostały jedynie na papierze. Przepis wszedł w życie 22 grudnia 2009 r. Dane za kolejny rok pokazały, że w przetargach poniżej progów unijnych (tylko te są odnotowywane w statystyce) skorzystano z niego 750 razy. Później było już tylko gorzej.
Skąd niechęć do wypłacania zaliczek? W nieoficjalnych rozmowach urzędnicy mówią wprost, że przy niedopinających się budżetach każdy miesiąc zwłoki jest dla nich wskazany. Dodatkowo boją się, co będzie, jeśli wypłacą zaliczkę, a firma splajtuje.
Stracą pieniądze, a inwestycja i tak nie powstanie. Jednak to ryzyko wydaje się wyolbrzymione. Przepis mówi bowiem wyraźnie, że kolejną zaliczkę można wypłacić dopiero, gdy wykonawca wykaże, że wykonał już część zamówienia o wartości poprzedniej. Z kolei wypłata powyżej 20 proc. musi być obwarowana finansowymi zabezpieczeniami.
– Zamawiający zapominają, że zaliczkowanie jest korzystne nie tylko dla wykonawców, ale także dla nich samych. Nie musząc się martwić o finansowanie inwestycji przedsiębiorca pracuje w dużo bardziej komfortowych warunkach, co znajduje odbicie w wyższej jakości i szybszych terminach – mówi Grzegorz Lang.
Administracja centralna może udzielać zaliczek tylko w określonych sytuacjach, chyba że chodzi o roboty budowlane, bo przy nich zawsze jest to dopuszczalne. W przetargach organizowanych przez samorządy prawo pozwala wypłacać zaliczki bez żadnych ograniczeń.