Pierwszą z reklam zobaczyłem w telewizji. Starsze, bardzo smutne panie. Jedna mówi, że podpisała umowę, która jest drobnym druczkiem. Druga, że grożą jej windykacją, a nawet więzieniem. Finał – „na szczęście dowiedziałam się o darmowej pomocy prawnej”.

Na kolejną trafiłem w internecie. Rodzina z trójką dzieci. Żona bezrobotna, mąż łapał prace dorywcze. Dostał pismo, z którego niewiele mógł zrozumieć. Zrozumiał jednak, że grozi im eksmisja. Finał – „myślałem, że z rodziną wylądujemy pod mostem, ale udało się wszystko załatwić”. Na szczęście istnieje darmowa pomoc prawna.
Reklamy jak reklamy. Nie mnie oceniać, czy przekaz jest trafiony. Jednak na miejscu ich odbiorców czułbym się zrobiony w balona: mam problem, nie stać mnie na prawnika, widzę reklamę, cieszę się, że ktoś mi pomoże. Po czym okazuje, że owszem – ale dopiero w przyszłym roku. Do tego czasu pani z pierwszej reklamy będzie już pewnie po windykacji, a rodzina z drugiej po eksmisji.
Wielu Polaków nie stać na pomoc prawnika, co jest wykorzystywane przez różnego rodzaju naciągaczy. Dlatego, mimo płynących z różnych stron krytycznych uwag, gorąco kibicuję programowi darmowej pomocy prawnej. Po co jednak reklamować ją trzy miesiące przed tym, zanim ktokolwiek będzie mógł z niej skorzystać? Na ogół wszak kampanie reklamowe ruszają w momencie, gdy produkt czy usługa wchodzą na rynek. Nie przypominam sobie, by ktoś zachęcał mnie do kupna nowego batonika czy nowego napoju trzy miesiące przed tym, zanim znajdę go w sklepach. Dlaczego więc reklamy Ministerstwa Sprawiedliwości ruszyły tak wcześnie? Prawicowi publicyści już teraz odpowiadają na to pytanie jednoznacznie – chodzi o kampanię wyborczą. Czy mają rację? Nie wiem. Przekonamy się, czy akcja nie straci impetu wtedy, kiedy będzie rzeczywiście miała sens – po 1 stycznia. O ile do tego czasu nie wyczerpią się pieniądze na emisję spotów.