Dawno temu Donald Tusk siedział z Jarosławem Gowinem. Za plecami mieli planszę pokazującą nasz kraj na tle innych, pod względem liczby zawodów, do których dostęp jest reglamentowany. Wyglądało to żałośnie: do bycia gorszymi od Niemiec czy Wielkiej Brytanii przywykliśmy, ale żeby wyprzedziła nas Rumunia? Zgodnie z tamtymi danymi w Polsce regulowany był dostęp do 380 zawodów. U liderów – Łotwy i Estonii – jedynie 50.
To miało nam uzmysłowić, jak bardzo potrzebujemy deregulacji. Od dwóch lat odliczamy z entuzjazmem: już 40 zawodów uwolnionych, za chwilę 80, 100.
Czy po ośmiu miesiącach od wejścia w życie pierwszej z ustaw deregulacyjnych jest lepiej? Taniej? Więcej miejsc pracy? Trudno powiedzieć. Cieszy, że nie jest gorzej. Ale jeśli rację mają przedstawiciele notariatu (właśnie skierowali swoją deregulację do kontroli konstytucyjnej) to Tusk i Gowin zwyczajnie nabili nas w butelkę. Dane z planszy były wzięte z sufitu. Każdy z krajów zgłaszał taką liczbę regulowanych profesji, jak mu w duszy grało. Czy liczył marynarza raz, czy – tak jak my – osobno sternika, stermotorzystę, szypra i marynarza motorzystę – to zależało wyłącznie od fantazji zgłaszającego.
Manewr się powiódł, deregulacja ruszyła pełną parą. Ale ja straciłam do niej przekonanie.