Maciej Strączyński Państwo prawie nie ściąga należności sądowych. Wszystko przez wadliwy system egzekucji, który jest ewenementem na skalę międzynarodową

Kosztami procesu karnego sąd może obciążyć skazanego. Przypomniał o tym katowicki sąd, który skazując Katarzynę W. za zabójstwo córki, kazał jej też zapłacić 100 tys. zł kosztów ekspertyz i opinii biegłych. Sąd może jednak zwolnić skazanego z tego obowiązku. Jak to wygląda w praktyce? Częściej pan zwalniał czy obciążał?

Orzekając, rzadko odstępowałem od obciążenia skazanego kosztami procesu. Właściwie robiłem to tylko wtedy, gdy skazany miał płacić alimenty. Wiadomo bowiem, że alimenty mają pierwszeństwo przy egzekucji.

Kiedy skazany może liczyć na zwolnienie od kosztów?

Zwolnić od kosztów należy tylko wtedy, gdy istnieją ku temu jakieś konkretne powody. Może to być trudna sytuacja materialna skazanego i niezdolność do pracy, ale musi być ona udokumentowana. Tego nie można domniemywać. Do zwolnienia nie kwalifikuje się np. skazany, który wszystko przehulał. Jeżeli jest młody i zdrowy, to powinien pracować i spłacać długi. Naganny tryb życia nie może przecież być przesłanką do zwalniania od kosztów.

O jakich kwotach rozmawiamy?

Te koszty są bardzo różne. Przeprowadzenie w toku postępowania choćby tylko jednej opinii biegłego powoduje, że koszty sądowe gwałtownie rosną. Jeżeli to są tylko czynności policyjne, to koszty są niezbyt wysokie. Rozpiętość jest więc spora – od 100 zł do dziesiątek tysięcy.

Z tego, co pan mówi, mogłoby się wydawać, że proces karny jest bezkosztowy dla państwa. Sąd zasądza, skazany płaci. A jak to wygląda naprawdę?

Sąd wzywa skazanego do zapłaty. A ten kosztów nie płaci, bo płacić nie chce. Tak jest zazwyczaj. Wnosi więc albo o rozłożenie kosztów na raty, albo najlepiej od razu o umorzenie. Ale jest i trzeci wariant – po prostu nie robi nic.

Sądy uwzględniają takie wnioski?

Nie wówczas, gdy wczoraj koszty zostały zasądzone, a skazany nazajutrz wnosi o umorzenie. Umorzyć można tylko wtedy, gdy od momentu zasądzenia coś się zmieniło w sytuacji materialnej skazanego. A co się mogło zmienić w ciągu kilku dni?

Co więc dalej robi sąd?

Kieruje sprawę do komornika. Ten wszczyna egzekucję, choć nie ma na to specjalnej ochoty.

Dlaczego twierdzi pan, że komornicy niechętnie biorą się za egzekucję kosztów sądowych?

Ponieważ taki przeciętny skazany rzadko kiedy ma konto bankowe, na które wpływa regularnie pensja. Jeśli pracuje, to zazwyczaj na czarno, pieniądze dostaje do ręki od pracodawcy, po czym niemal od razu je wydaje, często w sklepie monopolowym. Albo, jeżeli to większa szycha przestępczego światka, jest goły jak święty turecki, bo samochód jest własnością babci, dom mamusi, a firmę prowadzi żona, z którą on oczywiście ma rozdzielność majątkową. Komornik uznaje więc, że nie ma z czego ściągać należności. I w ten oto sposób po trzech miesiącach do sądu trafia pismo, że egzekucja musi być umorzona, bo okazała się bezskuteczna. Od tego momentu nikt już tego skazanego nie nęka.

A za proces płaci państwo, czyli my, podatnicy. Da się to zmienić?

Oczywiście. W normalnych krajach taki skazany jest ścigany przez komornika skarbowego do końca swoich dni. Nasz system egzekucji należności sądowych to ewenement na skalę międzynarodową.

Jakie są największe jego mankamenty?

Problemem jest to, że u nas należności państwowe, w tym także sądowe, są egzekwowane przez komorników, którzy są de facto osobami prowadzącymi własną działalność gospodarczą, tyle że chronionymi jak funkcjonariusze państwowi. Polski komornik to tak naprawdę prywatna firma, tak jak adwokat: ma własną kancelarię, sam ją sobie utrzymuje i ona ma mu przynosić dochody.

To źle?

To powoduje, że komornicy bywają niezbyt gorliwi w egzekwowaniu należności sądowych, bo nie wierzą w skuteczność tych egzekucji. A wtedy za pracę otrzymują tylko wpłatę od wierzyciela.

To mocne zarzuty.

Ale poparte faktami. Sprawdzałem to w sądach różnej wielkości. I muszę powiedzieć, że procent grzywien i kosztów wyegzekwowanych przez komorników jest znikomy. Spłatę grzywny najskuteczniej wymusza dopiero kara zastępcza pozbawienia wolności, a kosztów – nic, po trzech latach się przedawniają. Trzeba powiedzieć to wprost – państwo prawie wcale nie egzekwuje przy pomocy komorników należności sądowych.

A to duże pieniądze.

Oczywiście. Gdyby udało się ściągnąć wszystkie należności sądowe, to okazałoby się, że sądy są dochodowe dla państwa.

W innych krajach jest inaczej?

W normalnych krajach jest tak, że państwo ma komorników skarbowych bądź egzekutorów sądowych. Ich zadaniem jest egzekwowanie należności na rzecz państwa i ściągają je konsekwentnie aż do grobowej deski skazanego. Zasądzone należności nigdy się nie przedawniają i w tych krajach nie ma instytucji umorzenia egzekucji z powodu bezskuteczności. Skazany też ma świadomość, że będzie ścigany do skutku, więc jeśli nie zapłaci, nigdy nie będzie miał nic własnego, bo mu zlicytują.

Co pan proponuje? Komornika na etat?

Mogłaby zostać powołana egzekucyjna służba sądowa. Można także pomyśleć o przekazaniu tego typu egzekucji do urzędów skarbowych. Taki projekt był już dyskutowany kilka lat temu, ale nie zgodził się na to minister finansów.

Dlaczego komornik na etat jest lepszy niż ten, który prowadzi własną kancelarię?

Lepszy byłby w przypadku egzekucji grzywien i kosztów, które są trudne. Dostawałby stałą pensję. Nie mógłby wziąć zaliczki i umorzyć postępowania egzekucyjnego jako bezskutecznego, tylko musiałby prowadzić egzekucję do skutku. A jego przełożony mógłby go kontrolować i rozliczyć z prawidłowości pracy. Mógłby nawet zwolnić go, jeżeli byłby w niej nieprzydatny. A w przypadku komornika, który ma własną kancelarię, nie ma takiej możliwości.