Choć i KRS, i prezydent uważają, że zachowują się poprawnie, nie chcą brać odpowiedzialności za zignorowanie postanowienia NSA.
No i stało się. Prezydent – choć nie pod osłoną nocy, ale znów w ogromnym pośpiechu – powołał sędziów. Tym razem tych, którzy już niedługo zasiądą w gmachu Sądu Najwyższego. I choć uroczystość z 2015 r., kiedy zaprzysiężono sędziów Trybunału Konstytucyjnego, i obecna różnią się w szczegółach, to jednak obie są do siebie bardzo podobne. Tak się bowiem składa, że zarówno wówczas, jak i teraz głowa państwa zignorowała orzeczenia sądów. I to nie byle jakich, bo dwóch z trzech najważniejszych w naszym kraju. W 2015 r. ucierpiał autorytet TK, teraz Naczelnego Sądu Administracyjnego.
To trzeba przyznać. W zeszłym tygodniu ci, którzy choć trochę interesują się zmianami zachodzącymi w sądownictwie, nie mogli narzekać na nudę. Najpierw w poniedziałek gruchnęła informacja, że Krajowa Rada Sądownictwa przekazała Kancelarii Prezydenta uchwały o wyborze kandydatów na sędziów SN. Nie wiem, czy był ktokolwiek, kto wierzył, że będzie inaczej. Nie wydaje mi się. Bo choć kilka dni wcześniej NSA wydał postanowienie o zabezpieczeniu tego konkursu, to i tak chyba wszyscy spodziewali się, że KRS – mówiąc delikatnie – orzeczenie to zignoruje. Tak się też stało. Kolejnej dewaluacji NSA, dopuścił się sam pan prezydent. Nie poczekał bowiem na merytoryczne rozstrzygnięcie toczącego się przed tym sądem sporu i wręczył akty powołania nowym sędziom SN. Wszystko to było oczywiście robione w ogromnym pośpiechu i do ostatniej chwili trzymane w tajemnicy. No ale cóż, ostatnimi czasy tak właśnie działają najwyższe organy państwowe. Trzeba chyba przywyknąć.
Nie oznacza to jednak, że zeszły tydzień nie obfitował w zaskoczenia. Wprost przeciwnie. Pierwszym była wypowiedzieć Leszka Mazura, przewodniczącego KRS, który w rozmowie z DGP stwierdził, że rada mogła przesłać uchwały dotyczące wyboru kandydatów na sędziów SN, gdyż to nie ona, a prezydent, jest adresatem postanowienia NSA o zabezpieczeniu. A to dlatego, że to właśnie on wykonuje uchwały rady. Ukuta przez przewodniczącego Mazura teza wydaje się mieć jednak jedną, istotną wadę. Otóż w orzeczeniu NSA ani nie wskazano, który z organów biorących udział w procedurze konkursowej jest jego adresatem, ani nie wykluczono z tego grona żadnego z tych organów. Tak na logikę więc wydaje się, że jednak adresatami są wszystkie podmioty, od których zależy obsadzenie SN.
Jak zareagowaliby politycy, gdyby otrzymali orzeczenie rozstrzygające istotny dla nich spór, na którym nie widniałby podpis sędziego, tylko np. jego asystenta? A co by zrobili, gdyby dokument ten nie nosił nazwy „wyrok”, a przybrał formę „pisma informacyjnego”, w którym sąd donosiłby jedynie o tym, kto spór wygrał?
Jeszcze większe zdziwienie nastąpiło dzień później. Oto bowiem wyciekła informacja, że prezydent jednak zdecyduje się powołać na sędziów kandydatów wskazanych mu przez radę. Oczywiście nie to było zadziwiające, bo że tak się stanie – znów – spodziewali się chyba wszyscy. Najdziwniejsza była w tym wszystkim wypowiedź rzecznika prasowego głowy państwa. Otóż Błażej Spychalski, znów na łamach DGP, broniąc decyzji swego mocodawcy, użył takich oto słów: „Stroną dla NSA jest KRS, a nie Kancelaria Prezydenta czy prezydent. Jeśli KRS przesłała prawomocne uchwały do Kancelarii Prezydenta, to stwierdzała tym samym, że to zgodne z prawem”.
Czy tylko ja widzę sprzeczność między tymi dwiema wypowiedziami? A może to działanie celowe, wcześniej uzgodnione między Kancelarią Prezydenta a KRS? Czyżby dwa konstytucyjne organy państwa bawiły się w przerzucanie gorącego ziemniaka?
W każdym razie kiepsko to wyszło. Z boku można bowiem odnieść wrażenie, że choć oba organy są święcie przekonane, że ich zachowanie jest jak najbardziej poprawne, to jednak nie mają jakoś ochoty wziąć na siebie ewentualnej odpowiedzialności, jaka mogłaby się z owym zachowaniem wiązać w przyszłości.
To zresztą nie pierwszy raz, kiedy konstytucyjne organy zachowują się w podobny sposób. Nikomu chyba nie trzeba przypominać sytuacji sprzed kilku zaledwie miesięcy, kiedy to prezydent nie był skory wydać postanowienia przenoszącego sędziów SN, którzy ukończyli 65. rok życia, w stan spoczynku. Zamiast postanowień wysłano więc „pisma informacyjne”. Co istotne, prezydent ich nawet nie podpisał. Widać głowa państwa doszła do wniosku, że odesłanie z czynnej służby sędziów Sądu Najwyższego to w sumie nic wielkiego.
Ja natomiast jestem ciekawa, jak zareagowaliby politycy, gdyby otrzymali orzeczenie rozstrzygające istotny dla nich spór, na którym nie widniałby podpis sędziego, tylko np. jego asystenta? A co by zrobili, gdyby dokument ten nie nosił nazwy „wyrok”, a przybrał formę „pisma informacyjnego”, w którym sąd donosiłby jedynie o tym, kto spór wygrał? Czy wówczas również twierdziliby, że forma nie ma znaczenia, bo przecież wprost z ustawy wynika, że sądy wydają wyroki?
Śmiem twierdzić, że w takiej sytuacji krzyczeliby, że to skandal. I mieliby rację. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Forma, jeżeli mówimy o kontaktach oficjalnych, urzędowych, ma znaczenie. I to ogromne. A co jeszcze istotniejsze – ten, kto składa podpis pod danym dokumentem urzędowym, bierze odpowiedzialność za to, co w tym dokumencie jest. Dziś jednak, jak świadczą wydarzenia ostatnich kilku miesięcy, jest to postawa dość niepopularna. Przynajmniej wśród rządzących.