Zaznaczmy to jasno na początku. Ostatnie ataki na sędziów w przeważającym stopniu są poniżej wszelkiej krytyki: nader ogólnikowe, oparte w większości na wyrwanych zupełnie z prawnego kontekstu zdarzeniach, a także zbyt często podejmowane przez osoby niekompetentne. Sprowadzają się przeważnie do schematu „jedna pani drugiej pani”... Nie oznacza to jednak, że obecny system praworządności jest bez wad. I o tych prawdziwych wadach, problemach wypada szerzej pisać.
Aby je lepiej zilustrować, odwołam się do przykładu z mojej praktyki. Nic szczególnego – sprawa jakich wiele. Przed sądem administracyjnym toczy się spór o możliwość wydania decyzji o warunkach zabudowy (czyli, upraszczając, o wstępnym zezwoleniu) dla inwestycji komercyjnej – centrum handlowego. W sprawie uczestniczą, jako strony, sąsiedzi nieruchomości, która ma zostać zabudowana. Sędzia dopuszcza do głosu jedną z nich. Ta zaś łamiącym się głosem tłumaczy: „Wysoki Sądzie, jeżeli taki duży sklep handlowy powstania w naszym sąsiedztwie, to będzie wielki hałas. Mieliśmy do tej pory w naszej dzielnicy spokój. A teraz zacznie przyjeżdżać do nas połowa miasta: wszystko zniszczą, zaśmiecą... Proszę o pomoc, proszę nie niszczyć nam życia...”.
Niestety, w tym przypadku sąd nie może pomóc. Dlaczego? Z prostego powodu. Musi działać na podstawach prawnych, a prawo w niewielkim zakresie uwzględnia w omawianej sprawie te, jakże ludzkie, płynące wprost od serca, realne przecież argumenty. Dlatego inwestycja została dopuszczona. Sędzia próbował to jakoś wytłumaczyć, wyjaśnić, jakie przepisy musiał brać pod uwagę, ale po twarzach sąsiadów można było odnieść wrażenie, że kwestie związane z „kontynuacją funkcji” czy „analizą urbanistyczną” niespecjalnie do nich trafiają. Może któryś z nich po jakimś czasie w prywatnych rozmowach wydał na sąd wyrok trochę w taki sposób, jak wyglądają obecne ataki na sędziów: Oto sąd stanął po stronie dużego inwestora przeciwko zwykłym ludziom.
Cóż wynika z tej historii? Sędziowie są zapewne jak każda inna grupa zawodowa. Może znajdziemy wśród nich jakieś czarne owce. Może nawet części pozostałych również zdarza się popełniać błędy. Ale nie jest to przykład żadnej patologii ani szemranych układów. W ten sam bowiem sposób można byłoby ocenić każdą – dosłownie każdą – grupę zawodową. Zaryzykuję nawet tezę dalej idącą: na ogólnym tle w Polsce sędziowie wypadają bardzo dobrze. W czym więc tkwi problem? Przede wszystkim w jakości polskiego prawa. W tym jakże dziwnym pędzie naszego ustawodawcy do szybkiego, pośpiesznego regulowania każdej dziedziny życia. I to w sposób chaotyczny, zazwyczaj sektorowy, z pominięciem wszechstronnej analizy merytorycznej. Niezależnie od politycznej opcji stan ten wciąż się pogłębia. Jest coraz więcej przepisów, procedur – czasem sędziowie też mogą się w nich pogubić. A przynajmniej trudno im będzie te wszystkie skomplikowane zawiłości przełożyć w uzasadnieniu na język zwykłego człowieka. I wytłumaczyć mu, dlaczego nie dostanie zasiłku lub wynagrodzenia.
Owszem, czasem nie uda się inaczej i prawo musi być skomplikowane. Ale między „czasem” a „zawsze” (a taki stan jest obecnie) będzie wyraźna różnica. A długie terminy rozpatrywania spraw? Znów wynika to z prostego powodu. To nie jest tak, że sędziowie leżą sobie na wyspach Bahama i raz na tydzień łaskawie spojrzą w akta. W przeważającej większości pracują bardzo ciężko, ledwo mieszcząc się w czasie. Dlatego od ustawodawcy w większym stopniu należy im się pomoc, aniżeli złowrogie pohukiwania. Z jednej strony pomoc o charakterze organizacyjnym (większa liczba sędziów, asystentów, lepsze warunki pracy), ale z drugiej strony – pomoc merytoryczna. Tą pomocą, nie ma rady, będzie dobra jakość prawa. Władza, która podejmie się trudu prawdziwej koordynacji działań różnych resortów, uporządkowania tych kwestii, zasłuży się w historii Polski znacznie bardziej niż twórcy wszystkich przedłużeń urlopów macierzyńskich, programów 500 plus czy programów mieszkaniowych razem wziętych.
Są w systemie wymiaru sprawiedliwości także inne problemy. Chyba część wydziałów prawa zbyt duży nacisk kładzie na suche „wkuwanie”, a zbyt mały na myślenie, na umiejętność dokonywania realnej wykładni prawa. Zapewne brakuje przybliżania prawnikom humanistycznej wrażliwości, otwarcia na inne dziedziny nauki. Można zapewne nad tym długo się zastanawiać... Ale jedno jest pewne. W przywołanej powyżej historii z życia, poczucia zawodu u stron postępowania winna nie była władza sądownicza. Winne były władze ustawodawcza i częściowo wykonawcza. Te same, które dziś tak chętnie na władzę sądowniczą krzyczą i oskarżają o wszystko co najgorsze.