- Jest większość w Sejmie, więc większość o wszystkim przesądza. Jak będziemy chcieli, to możemy np. uchwalić, by Donalda Tuska wychłostać pod najbliższą Biedronką - mówi Jacek Zaleśny.
Dr hab. Jacek Zaleśny, prawnik konstytucjonalista, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego / Dziennik Gazeta Prawna
Rzecznik praw obywatelskich, Sąd Najwyższy, środowiska prawnicze i organizacje pozarządowe krytykują nowelizację prawa o zgromadzeniach. Ustawa, która daje prymat organizowania zgromadzeń cyklicznych oraz demonstracji organizowanych przez instytucje państwowe oraz związki wyznaniowe, ogranicza prawa obywatelskie i może być niezgodna z konstytucją. Po błyskawicznym uchwaleniu jej przez Sejm dziś ma się nią zająć Senat. Pomimo apeli o jej odrzucenie. Jaki jest cel wprowadzenia nowej regulacji?
Przede wszystkim trzeba zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście trzeba zmienić obecne przepisy dotyczące zgromadzeń po to, by zapewnić ich sprawny i bezpieczny przebieg. Co prawda praktyka marszy listopadowych bywała patologiczna, bo trasy wyznaczano w taki sposób, że z góry wiadomo, że może być niebezpiecznie, ale to nie jest kwestia złych przepisów, tylko niewłaściwego ich wykonywania. Organ, który stosuje prawo, a więc wydaje zgodę na zgromadzenia i zatwierdza ich przebieg, obecnie ma wszystkie narzędzia co do tego, by stosować je efektywnie. Jeśli zaś chodzi o organizatorów i uczestników, to każdy, kto działa w dobrej wierze, wie, jak ma się zachować. Powstaje więc zmiana, która jest niepotrzebna, a prawodawca nie powinien tworzyć zbędnych aktów prawnych.
Jaki jest w takim razie prawdziwy powód?
Pokazanie własnej pozycji politycznej. Demonstracja siły większości, która udowadnia w ten sposób, że może uchwalić, co chce, niezależnie od tego, co sądzą o tym inni. To jest jednak przejaw niefrasobliwości prawodawcy, który na tle spraw, które nie generują konfliktów, sam je właśnie tworzy.
W jaki sposób?
Zwróćmy uwagę na marsze od wielu miesięcy organizowane przez formacje opozycyjne. Nie dochodzi na nich do zdarzeń niepożądanych z punktu widzenia porządku publicznego, do niepokojów społecznych czy łamania prawa. To, że takie marsze są organizowane i przebiegają bez zakłóceń, świadczy też samo w sobie o tym, że formacja rządząca w Polsce jest demokratyczna, umożliwia opozycji swobodne manifestowanie swoich poglądów. I teraz coś, co pokazuje demokratyczność tej władzy, jest przez nią samą zaburzane. Władza, które chce ograniczać i blokować zgromadzenia, sama podważa swój demokratyczny charakter. Notabene marsze opozycji są organizowane i widać wyraźnie, że ich dynamika wyraźnie opada. Przychodzi na nie coraz mniej osób, ich organizatorzy wiedzą, że tracą na znaczeniu. I w tym momencie, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, liderom KOD-u z pomocą przychodzi większość parlamentarna, dając im paliwo do protestowania.
W efekcie powstają już komitety, które zapowiadają, że tych przepisów nie będą przestrzegać. Czyli na tle niepotrzebnej zmiany może dojść do jeszcze bardziej niepotrzebnych konfliktów społecznych oraz do zdarzeń, które faktycznie będą mogły skutkować naruszeniem prawa. Kolejne tzw. miesięcznice (katastrofy smoleńskiej – red.) organizowane są od kilku lat i nie dochodziło do niepokojów społecznych. A teraz, na tle emocji wywołanych nową ustawą, słyszymy zapowiedzi blokad tych wydarzeń, ich dezorganizowania czy rozbijania. To, co do tej pory odbywało się w spokojny sposób, na skutek zmiany prawa może przestać się w ten sposób odbywać. Można zatem stwierdzić, że po to powstaje ta regulacja prawna, żeby dochodziło do aktów wandalizmu, awantur czy bójek, bo skutkiem tej regulacji mogą być np. prowokacje grup ekstremistycznych.
Już 130 organizacji pozarządowych podpisało apel do senatorów o odrzucenie ustawy. Ustawę uchwalono ścieżką poselską, więc nie była poddana konsultacjom społecznym, a wnioski o zorganizowanie wysłuchania publicznego trafiały w próżnię.
W Polsce jest potężny problem, jeśli chodzi o proces przygotowywania projektów ustaw. Znakomita ich większość obarczona jest poważną wadą w postaci braku odpowiedniej oceny skutków regulacji. To ma potem swoje konsekwencje, które można obserwować dopiero wtedy, gdy ustawa wejdzie w życie. Niestety, jeżeli ustawodawca nie wie, co tworzy, nie przewiduje skutków finansowych, politycznych czy społecznych tego, co powstaje w Sejmie, to konsekwencje nowych przepisów siłą rzeczy muszą go zaskakiwać. Tak będzie też w tym przypadku.
Zarówno SN, jak i RPO wskazują wprost na niezgodność tej ustawy z konstytucją. Natomiast zanim dojdzie, jeśli w ogóle, do rozpatrzenia sprawy przed Trybunałem Konstytucyjnym, upłynie szmat czasu. Przykładowo w przyszłym tygodniu TK zajmie się ustawą medialną, dzięki której PiS w błyskawicznym tempie przejął władzę nad mediami publicznymi. Projekt wpłynął do Sejmu 28 grudnia ub.r., a już 7 stycznia prezydent Duda podpisał ustawę, która w tym czasie przeszła przez wszystkie szczeble. Czy ryzyko uchwalania prawa obarczonego wysokim prawdopodobieństwem niekonstytucyjności jest większe ze względu na taki sposób stanowienia prawa?
Od kiedy de facto rozparcelowano trybunał, który stracił zdolność orzekania w sposób prawnie wiążący, Sejm ma poczucie, że wszystko, co chce, może uczynić prawem obowiązującym. Bez względu na to, co uchwali, i tak zostanie to ogłoszone i wejdzie w życie. Nawet gdy TK orzeknie, że coś jest niekonstytucyjne, to takie rozstrzygnięcie nie będzie opublikowane, nie będzie respektowane przez aparat rządowy.
„Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi”.
Otóż to. Jest większość w Sejmie, więc większość o wszystkim przesądza. Jak będziemy chcieli, to możemy np. uchwalić, by Donalda Tuska wychłostać pod najbliższą Biedronką. Z punktu widzenia praw obywatelskich sytuacja, w której wola większości nie podlega żadnej kontroli i weryfikacji, już taka śmieszna się nie wydaje. Złym prawem jesteśmy chłostani każdego dnia jako pracownicy, podatnicy, konsumenci czy rodzice.
Skoro najbardziej kontrowersyjne zmiany nie są poddawane konsultacjom społecznym, apele o wysłuchanie publiczne nie są organizowane, a możliwość protestowania na ulicach jest ograniczana, to w jaki sposób obywatele mogą skutecznie wpłynąć na treść stanowionego prawa?
Tych środków jest coraz mniej i one są prawnie nieskuteczne i niewiążące. W indywidualnych sprawach można próbować przenosić takie spory na poziom międzynarodowy. To jednak wymaga istotnych nakładów finansowych i sporej determinacji. Jest to więc jakieś rozwiązanie dla wybranych obywateli, którzy mają poczucie, że stała im się szczególna krzywda i stać ich na to, by przez kilka lat dochodzić swoich spraw, np. w Strasburgu. Co do reszty obywateli – nie ma skutecznych środków prawnych, by swoich praw dochodzić. Gdy nie ma efektywnie działającej kontroli norm, to i nie ma możliwości, by sądy działały w sposób efektywny. Jeżeli na tle jakiegoś przepisu trwa spór co do jego konstytucyjności, to sąd nie jest w stanie go samodzielnie rozwiązać. Nie oczekujmy, że sądy dokonają cudu i przekształcą niejasne, niespójne wewnętrznie i represyjne prawo w sprawiedliwy wyrok. Można próbować to robić, ale efekty będą ograniczone.
Problemem są przepisy dotyczące właściwej legislacji czy praktyki stosowane w Sejmie?
Jeśli ustawodawca ma świadomość, że tworzy prawo, które może być niekonstytucyjne, a mimo to swój zamiar realizuje, to nie ma żadnego mechanizmu, by go powstrzymać. Chodzi więc o stosowanie przepisów o prawidłowej legislacji. Kiedy posłowie bez żadnej refleksji w mgnieniu oka przepychają projekty ustawy przez kolejne czytania, nie znając ich treści, a tym bardziej nie rozumiejąc ich następstw, to nie ma możliwości, by były to przepisy nieobarczone błędem. Siłą rzeczy będzie to nieprzemyślane i zawsze musi skutkować mniejszym lub większym błędem. Normalnie jest tak, że dokonuje się całościowej analizy problemu, a potem decydent polityczny określa, jak postąpić. Tutaj jest odwrotnie. Doskonale było to widać na próbie wprowadzenia podatku handlowego. Minister miał zamiar poprzez podatek pomóc mniejszym sklepikarzom, a przygotował regulację, która by ich de facto dobijała.