Cesarz Konstantyn doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że władzy nie wystarczy zdobyć. Należy ją jeszcze utrzymać i zabezpieczyć. I umiejętnie wykorzystywał do tego tworzone taśmowo prawo.
Pałacowi propagandyści nie szczędzili wysiłków, by z jednej strony odpowiednio podkreślić rangę zwycięstw Konstantyna, z drugiej zaś uświadomić obywatelom, że dobra zmiana na tronie nie pociągnie za sobą natychmiast identycznych zmian w sposobie funkcjonowania sądów, wojska czy administracji. Do nich potrzeba dalszej walki… pod tym samym przywództwem.

Korupcja

Jedną z najulubieńszych patologii do pilnego wykorzenienia, którą z lubością wskazywano, była korupcja. Ton antykorupcyjnych ustaw wydawanych przez lata w imieniu Konstantyna nie pozostawiał wątpliwości: smutną schedą po poprzednikach była sieć mafijnych układów trawiących niczym nowotwór organizm państwowy. Im właśnie – przekonywano wszem i wobec – nieprzekupny i zdeterminowany władca wydał wojnę na śmierć i życie.
Naturalnie w Rzymie „dawano” i „brano” od niepamiętnych czasów. Zwłaszcza od II w. p.n.e., kiedy nad Tybrem na dobre zadomowiły się zwyczaje greckie, wręczanie kosztownych podarunków „bez powodu” lub „w podzięce” stało się elementem codziennego życia Kwirytów. Stopień demoralizacji aparatu publicznego utrzymywał się odtąd na względnie stałym poziomie. W IV w. n.e. w imperium łapówkarstwo nie było wcale większe niż wiek czy dwa wcześniej, cesarska propaganda potrzebowała jednak argumentu, który pozwoliłby przekonać społeczeństwo, że jest źle. I że bez silnego i sprawdzonego lidera będzie jeszcze gorzej.
Plan pałacowych PR-owców był genialny w swojej prostocie. Rzymskie społeczeństwo nadzwyczaj chętnie wypierało na obrzeża świadomości istnienie własnych wad i przywar. W IV i V wieku Rzymianie tworzyli wprawdzie strukturę zamożną, ale przy tym bezwolną, naiwną i skupioną wyłącznie na sobie. Dłuższe i krótsze okresy prosperity już dawno temu uwolniły ich sumienia od poczucia odpowiedzialności za państwo. Nie chcieli służyć w wojsku i robili wszystko, by omijać płacenie podatków. Wciąż jednak lubili myśleć o sobie jako o twardych i nieprzekupnych wychowankach wilczycy. W rzeczywistości w najlepszym razie byli spadkobiercami późnorepublikańskiego motłochu – chaotycznego, nieprzewidywalnego i do cna zdemoralizowanego przez publiczne rozdawnictwo. Autorzy ustaw o tym wiedzieli. Wiedzieli również, że adresaci nowych regulacji nie chcą prawdy. Lud pragnął raczej wyrażonej w zrozumiały sposób obietnicy, iż wkrótce stanie się zadość bliżej nieokreślonej sprawiedliwości. Umiejętnie dopasowano więc swą formę i ton ustaw do tych oczekiwań.
Większość populacji imperium nie znała się na prawie, nie rozumiała go i co najgorsze, nie czyniła najmniejszych wysiłków, by ten stan rzeczy zmienić. Upajano się agresywnym tonem przepisów oraz z góry cieszono na „porządek”, jaki cesarz rychło zrobi ze złoczyńcami. Pomóc mu w tym miały wydawane na bieżąco akty prawne. Schemat był prosty: największe buble legislacyjne zyskiwały najgorętszy aplauz.

Próbka

Szczyt oratorsko-manipulatorskich zdolności sekretarzom Konstantyna udało się osiągnąć w antykorupcyjnej ustawie z roku 331. Napisano w niej: „Niech natychmiast się cofną drapieżne łapy urzędników officium! Mówię: zabierać je, bo jeżeli nie cofną się po upomnieniu, odrąbie im je miecz! Koniec z opłatami za audiencję u namiestnika, koniec z wykupywaniem wstępu do niego, koniec z kalaniem sekretariatu licytacjami, koniec z odpłatnym aranżowaniem spotkań! W równym stopniu uszy sądzących niech się otworzą na głos biednych i bogatych. Niech wystrzega się zdzierstwa ten, którego zwą naczelnikiem officium. Personel tychże naczelników niech nie wymusza niczego od stron sporu. Niech zdławione zostaną żądania drobnych i wielkich opłat ze strony centurionów i innych urzędników officium, a także poskromiona nienasycona chciwość tych, którzy [za pieniądze] udostępniają akta stronom procesu. Namiestnik niech zawsze ma baczenie, aby przez tego typu ludzi nie wyłudzano niczego od uczestników postępowania. Uważających, że należy się czegokolwiek domagać w sprawach cywilnych, dosięgnie zbrojne ramię państwa, które obetnie niegodziwcom głowy i szyje. Wszystkim, którzy padliby ofiarą wymuszenia, przyznano możliwość wszczęcia postępowania wyjaśniającego przed namiestnikami. Jeśli zaś byliby ignorowani, każdemu otwieramy drogę do złożenia skargi w tej samej sprawie u komesów prowincji lub (jeśli będzie bliżej) u prefektów pretorio, abyśmy odpowiednio powiadomieni surowo ukarali ten bandytyzm”.

Odbiór

Choć produkowane masowo regulacje psuły prawo i wprowadzały chaos, ich oddziaływanie terapeutyczne było bezsporne. Gromy, jakie posypały się na personel sądowy oraz urzędniczy w ustawie z roku 331, niczym balsam koiły nadszarpnięte poczucie własnej wartości zwłaszcza u tych, którzy najpierw zaniedbali własne sprawy lub prowadzili je w sposób urągający rudymentom logiki, a następnie zrzucili odpowiedzialność na wszechobecne układy.
Nikt nie zwracał uwagi, że ustawa jest szalenie nieprecyzyjna, a pogróżki na temat obcinania rąk i głów nie są tylko pustym frazesem. Konkretna kara nie została w niej przecież wskazana. Podobny charakter miały zapewnienia o tym, że ścieżka procedowania w omawianych sprawach zostanie udrożniona i że władza centralna będzie na bieżąco informowana o problemach zwykłych ludzi. Nie powiedziano, w jaki sposób to ma nastąpić.
Analizując konstantyńską regulację, bez trudu dało się za to wskazać potencjalnych winowajców, a byli nimi wszyscy pracownicy cesarskiej administracji. Ten chytry zabieg, wzmocniony umiejętnie dobranymi inwektywami, pozwolił na sugestywne przedstawienie katastroficznego obrazu systemu, w którym łapówki bierze każdy. Wszyscy sędziowie i urzędnicy państwowi automatycznie stali się podejrzani. Karząca ręka prawa i sprawiedliwości zawisła nad nimi niczym miecz Damoklesa. Czy można sobie wyobrazić lepsze warunki do wymuszania posłuchu i ręcznego sterowania organami publicznymi, które przynajmniej w minimalnym stopniu powinna cechować niezależność?

Skutek

Ustawy produkowane taśmowo przez późnoantycznych cesarzy w ramach walki z nadużyciami nie przyniosły spodziewanych efektów. Rozwinięto i doposażono wprawdzie urząd agentes in rebus (w wolnym przekładzie: centralne biuro antykorupcyjne), ale jego członkowie szybko dali się poznać jako bezlitośni polityczni funkcjonariusze specjalizujący się w zbijaniu fortun w niejasnych okolicznościach. Władca mógł na nich liczyć zawsze, a obywatele obawiali się ich jak ognia, choćby nie mieli nic na sumieniu.
Czy okoliczności powyższe choć w minimalnym stopniu przełożyły się na spadek poparcia dla władzy? Bynajmniej! Cesarski departament propagandy nie dopuścił, by emocje opadły. Ponieważ prowadzona pod publiczkę polityka legislacyjna nie znosi jednostajności, cyklicznie odświeżano ją przez dodawanie nowycpsav_speclinkareah elementów. W roku 342 imperatorzy Konstancjusz i Konstans ogłosili ustawę skierowaną przeciw homoseksualistom, których uznano za zło wcielone i źródło wszystkich nieszczęść. Osoby zbliżone do dworu wiedziały wprawdzie, że sam Konstans miał alergię na kobiety, a ulubił sobie germańskich niewolników, ale mas to nie obchodziło. Lud z entuzjazmem przyjął zdemaskowanie w ustawie kolejnego wroga oraz solenną zapowiedź, że po jego unicestwieniu nareszcie wszystko będzie dobrze.

Epilog

Po homoseksualistach przyszła kolej na pogan, Żydów, schizmatyków, a nawet filozofów i astrologów. Skutek był zawsze ten sam. Za każdym razem, kiedy kogoś publicznie wyszydzano, grożono mu i zapowiadano jego rychły koniec, większość populacji wydawała z siebie pomruk aprobaty i zadowolenia. Nader ciepło przyjmowane były również regularnie ogłaszane nowelizacje polegające na zaostrzaniu kar.
Piszący ustawy antyczni biurokraci posiedli straszliwą tajemnicę. Zrozumieli, że niskimi instynktami da się skutecznie zarządzać w nieskończoność. Wiedzę tę aż do żałosnego końca rzymska władza wykorzystywała w sposób bezwzględny i cyniczny.
Lata psucia prawa zrobiły swoje. Kiedy w piątym wieku cesarstwo zachodnie z impetem runęło pod naporem barbarzyńców, pozbawione wszelkiego autorytetu ius Romanum w niczym nie przypominało już „sztuki czynienia tego, co dobre i słuszne”. Nikt go więc specjalnie nie żałował.