Jacek Barcik: Miażdżąca większość środowiska prawniczego uważa, że mamy do czynienia z zamachem konstytucyjnym, targnięciem się na standardy państwa prawa



Kandydował pan do Sądu Najwyższego po to, by zakwestionować samą procedurę wyboru. Co jest z nią nie tak?
Profesor Jacek Barcik, adwokat / Dziennik Gazeta Prawna

Przede wszystkim jej nieprzejrzystość, choć wiem, że występuję tu trochę jako sędzia we własnej sprawie. Postępowanie było szybkie, przesłuchania tajne, nie było możliwości rzetelnej oceny wszystkich kandydatów. W efekcie mamy rażące pomyłki, jak to, że rekomendacje uzyskały osoby z wyrokami dyscyplinarnymi. Coś takiego nie powinno mieć miejsca. Każde państwo powinno dbać, by w najwyższym organie władzy sądowniczej zasiadali ludzie, którzy przeszli wszystkie szczeble sędziowskiej kariery, mają doświadczenie orzecznicze i zapewniają wszechstronny ogląd rozpatrywanych spraw. A nie osoby, które to doświadczenie będą musiały zdobywać w boju, a jedyną ich zaletą jest, jak się wydaje, lojalność.
Czy to nie zbyt ostra opinia?
Trudniej się teraz dostać do sądu rejonowego niż do Sądu Najwyższego. Od kandydata do SN wymaga się tylko kilku dokumentów: zaświadczenia lekarskiego o zdolności do pełnienia urzędu, zaświadczenia psychologicznego i – jeśli nie jest sędzią – zaświadczenia o niekaralności z Krajowego Rejestru Karnego. Nie ma żadnej oceny dorobku orzeczniczego. Jest teoretycznie możliwe, że Sąd Najwyższy składałby się z osób, które nigdy nie były sędziami. Proszę spojrzeć na izbę dyscyplinarną, do której startowałem. Było tam 16 wakatów. Rekomendowano 12 osób, z których aż połowę stanowią prokuratorzy. Czyli znów osoby bez doświadczenia orzeczniczego. Zastanawiające jest, dlaczego aż tak obniżono kryteria merytoryczne. Biorąc pod uwagę dotychczasowe procedury, polityczne wybory do Krajowej Rady Sądownictwa, niestety bardzo prawdopodobna jest teza, że celem jest powołanie do Sądu Najwyższego ludzi, którzy niekoniecznie będą się odznaczali przymiotami intelektualnymi, ale za to pozostaną wierni. I nie zapomną, komu zawdzięczają karierę.
Czyli uważa pan, że nie dostał się do SN z powodów politycznych, a nie merytorycznych?
Nie chcę tak tego formułować. Zgłosiłem swój akces do izby dyscyplinarnej, bo wcześniej zajmowałem się kwestią odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów w standardach europejskich. Na przesłuchaniach wręczyłem członkom KRS kopie moich artykułów dotyczących tej tematyki, bo był to przedmiot mojego zainteresowania. Decydując się na start, oczywiście miałem świadomość, że może być tysiąc kandydatów lepszych ode mnie. Choć ich ostatecznie tam nie widziałem, nie chcę podważać merytorycznie tego, jak KRS mnie oceniła. Jest to sprawą drugorzędną wobec faktu, że ten konkurs był nieważny.
Dlaczego?
Samo ogłoszenie konkursu przez prezydenta nie zostało kontrasygnowane przez prezesa Rady Ministrów. A powinno być, bo to nie jest prerogatywa prezydencka. Jest nią powoływanie sędziów, ale nie ogłaszanie konkursów na nich. Po drugie – procedura wyboru toczy się przed organem, który jeszcze nazywa się Krajową Radą Sądownictwa, ale którego członkowie są wybierani przez polityków. I żeby było jasne – to, czy tego wyboru dokonała opcja prawicowa, czy lewicowa, naprawdę najmniej mnie interesuje. Chodzi oto, by trzecia władza była oddzielona od jakichkolwiek polityków. Po to, żeby zapewnić jej bezstronność i niezależność. Dlatego od samego początku miałem przekonanie – trudne dla mnie – że uczestniczę w czymś nielegalnym, od czego w normalnych warunkach powinno się trzymać jak najdalej.
I, jak rozumiem, teraz zamierza się pan odwoływać od decyzji KRS.
Tak, od samego początku zamierzałem to zrobić i mówiłem o tym publicznie. Ustawa o SN jako organ odwoławczy przewiduje Naczelny Sąd Administracyjny. Co więcej, ma on 14 dni na rozpatrzenie odwołania, a to krótki termin. Przy czym jest tu jeszcze inna rzecz, która sprawia, że rozwiązania w ustawie o SN są niekonstytucyjne i sprzeczne z przepisami międzynarodowymi. W nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym z 20 lipca dodano art. 44 ust. 1b, który mówi, że decyzje KRS w indywidualnych sprawach kandydatów uprawomocniają się, jeżeli odwołania nie złożą wszyscy uczestnicy postępowania. Oznacza to zamknięcie drogi do skutecznego środka odwoławczego. Bo trudno sobie wyobrazić, by wszyscy złożyli odwołanie.
Czyli nie ma możliwości odwołania?
Jest, ale decyzja i tak się uprawomocnia, więc ten środek nie jest skuteczny. Ale mamy tu jeszcze jeden wątek. Z przytoczonego przepisu wynika, że wszyscy uczestnicy postępowania, czyli ponad 200 kandydatów, powinni dostać decyzje KRS do ręki i od tego momentu każdy z nich ma 14 dni na wniesienie odwołania. Dopiero po tym terminie, jeżeli wszyscy nie złożą odwołania, decyzja się uprawomocnia. Oznacza to, że prezydent nie ma prawa do tego czasu powołać wybranych przez KRS kandydatów, bo jeśli to zrobi, złamie ustawę o Sądzie Najwyższym przyjętą przez PiS.
Otrzymał pan już tę decyzję?
Nie. Nie wiadomo, jak, kiedy i gdzie te decyzje będą doręczone. Jest jeszcze możliwość pozostawienia sprawy bez rozpoznania, co również wstrzymuje możliwość wniesienia odwołania.
Nie zamierza się pan domagać ponownego rozpatrzenia sprawy, by dostać się do SN, ale kwestionować legalność samej procedury?
Naczelny Sąd Administracyjny nie ocenia merytorycznie wyboru. Nie decyduje, czy dany kandydat jest dobry, czy zły, bo to nie jest jego rola i nie ma takich kompetencji. Ocenia jedynie od strony formalnej, czy decyzja została podjęta zasadnie, czy też nie. Niektórzy kandydaci do Sądu Najwyższego dostali wezwania na przesłuchanie na określony dzień. A potem nagle nastąpiła zmiana – nikt nie wie dlaczego, można podejrzewać, że z przyczyn politycznych – i KRS ogłosiła, że kończy pracę zespołów, że już wyłoniono kandydatów. Mieliśmy więc osoby, które dostały wezwania, a nie zostały przesłuchane. Czy to jest zgodne z procedurami? A po paru następnych dniach kolejny zwrot akcji – KRS ogłasza, że jednak będzie procedowała dalej. To wszystko godzi w powagę, jaka powinna towarzyszyć wyborom do SN. Ja będę podnosił kwestie proceduralne. Bo jeśli udowodni się, że procedura jest wadliwa, to powstaje pytanie o ważność nominacji. A jeśli tak, to pojawia się szansa, że Sąd Najwyższy nie będzie mógł funkcjonować w takiej upolitycznionej i otwartej na naciski polityków formie, jaką szykuje mu rządząca partia.
Liczy pan, że uda się zakwestionować tę procedurę?
Gdybym nie miał na to nadziei, to bym nie występował w ogóle z taką inicjatywą. Ale gwarancji oczywiście nie ma. To trafi w ręce sędziów NSA. Wiem, że są niezależni i bezstronni. Będą starali się ocenić całokształt sprawy. Jestem prawnikiem i uważam, że mamy do czynienia z zamachem konstytucyjnym, targnięciem się na system państwa prawa. Nie tylko ja to tak oceniam, ale większość środowiska prawniczego – czy to akademików, czy praktyków. Na każdym z nas ciąży obowiązek zaprotestowania przeciw temu na swoją skromną miarę. Każdy z nas powinien jakoś obywatelsko tego standardu prawnego bronić. Jeszcze raz podkreślam – ja uciekam od powiązań z polityką. Identycznie trzeba by się zachować, gdyby takie działania podjęła opcja lewicowa. To jest smutne, że w 38-milionowym kraju budowany pracowicie od 28 lat standard państwa prawa uległ totalnej destrukcji. To jest regres cywilizacyjny, który trzeźwo myślącego człowieka boli.
Wspomniał pan o środowisku prawniczym. Czy odczuwał pan presję w związku z kandydowaniem?
Od dłuższego czasu w różnych środowiskach prawniczych panowała opinia, że start do SN jest czymś nagannym. Mówiło się błędnie o pewnym szantażu środowiskowym. Proszę zauważyć, że ten konsensus środowiskowy wypływał oddolnie. Było to rzeczywiste podejście przygniatającej większości środowiska. Ono było wzmacniane przez różne uchwały organów samorządu. Ale nikt go nie narzucił. Uchwały nawet najzacniejszych gremiów nic by nie dały, gdyby środowisko uważało inaczej. W związku z tym decyzja, by jednak kandydować, nie była łatwa. Także przesłuchania były dosyć wymagające psychiczne. Bo świadomość, że uczestniczy się w nielegalnej procedurze, kiedy naprzeciwko siedzi polityk – ja akurat trafiłem na posła Piotrowicza – nie była czymś, co człowieka uskrzydlało. Nie tak powinno wyglądać kandydowanie na najwyższy urząd władzy sądowniczej.
Pan od początku zapowiadał, że kandyduje trochę walenrodycznie, tylko po to, by kwestionować procedury. Czy spotkał się pan osobiście z jakąś krytyką? Czy bierze pan uchwały Naczelnej Rady Adwokackiej do siebie?
Nie. Na razie nie dotarły do mnie takie sygnały, ale nie wykluczam, że niektórzy mogą myśleć krytycznie. Tak jak powiedziałem, miażdżąca większość środowiska uważa to, co się dzieje, za naganne. Mogą być też negatywne oceny mojego zachowania, ale tylko ten, co nic nie robi, nie popełnia błędów. Początkowo była konsternacja – ludzie się dziwili, dlaczego kandyduję, nie mogli uwierzyć. Ale po ujawnieniu motywów dostałem wiele telefonów z różnych stron Polski z wyrazami poparcia. Standard państwa prawa buduje się bardzo długo i żmudnie, a bardzo łatwo go naruszyć czy wręcz zburzyć. Odbudowanie tego będzie niezmiernie trudne. Każdy powinien być na tyle przyzwoity, by tego nie niszczyć i na tyle odważny, by przeciwstawić się niszczeniu przez innych.