Słowa wypowiedziane na łamach DGP przez prawników z USA na temat projektu dużej ustawy reprywatyzacyjnej należy odczytywać jako głos w debacie politycznej, a nie rozmowę o prawie. Tak wystąpienie prof. Michaela Bazylera i mec. Kathryn Lee Boyd oceniają politycy Prawa i Sprawiedliwości oraz urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości.
Przypomnijmy: Amerykanie reprezentujący żydowskie rodziny stwierdzili na naszych łamach, że duża ustawa reprywatyzacyjna będzie prawem, którego nie powstydziliby się Sowieci. A to dlatego, że wygaszone zostaną wszelkie trwające postępowania reprywatyzacyjne, a rekompensaty za nieruchomości będą przysługiwały tylko Polakom, którzy w chwili nacjonalizowania ich własności mieszkali w Polsce („Prawnicy z USA: Zapłacicie nam za ustawę reprywatyzacyjną”, DGP nr 221/2017).
– Oczywiście wszelkie uwagi zgłoszone w toku konsultacji i wypowiedziane w mediach zostaną wnikliwie przeanalizowane – mówi oficjalnie Sebastian Kaleta z Ministerstwa Sprawiedliwości, członek komisji weryfikacyjnej.
Nieoficjalnie w MS słyszymy, że nie może być mowy o pójściu na rękę Żydom nieposiadającym polskiego obywatelstwa. Stanowiłoby to zdaniem polityków powtórne uczynienie z Polski ofiary drugiej wojny światowej.
– Reprywatyzacja i problemy z nią związane to pośrednio pokłosie zniszczenia Warszawy. Dokonali tego Niemcy. Jeśli więc Amerykanie czegoś chcą od Polski, może należałoby ich odesłać do Berlina? – mówi nam jeden z członków komisji weryfikacyjnej.
Urzędnicy MS są pewni swego, bo uważają groźby wytoczenia postępowań arbitrażowych oraz przed międzynarodowymi trybunałami za mało realne.
W razie spraw przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka Polska jest bezpieczna. Wyjaśniał to szeroko na naszych łamach prof. Ireneusz Kamiński, były sędzia ad hoc ETPC („Wygaszenie roszczeń i rekompensaty zgodne z prawem”, DGP nr 197/2017). W skrócie: nacjonalizacyjne akty weszły w życie w Polsce w latach 40. XX w., Europejska Konwencja Praw Człowieka dopiero w 1953 r., a państwa nie biorą odpowiedzialności za swe wcześniejsze prawodawstwo.
Postępowania wynikające z bilateralnych umów BIT (stanowią one o ochronie inwestycji) dotyczyć mogłyby z kolei tylko niektórych spraw. BIT-y nie chronią bowiem roszczeń indywidualnych osób niezwiązanych z inwestycjami. Najprawdopodobniej więc o swoje mógłby walczyć np. ród Kronenbergów, ale wielu realnie poszkodowanych dekretem Bieruta już nie.
Wartość przedmiotu sporu tych, które spełniałyby warunki wymagane przez umowy o ochronie inwestycji, i tak mogłaby wynosić kilka miliardów złotych. A jak przekonuje prof. Andrzej Wiśniewski z Wydziału Prawa i Administracji UW, w praktyce urzędnicy w sądach arbitrażowych najczęściej przegrywają.
– Być może wynika to z faktu, że używają głównie politycznych argumentów, które arbitrów zupełnie nie przekonują – mówi prof. Wiśniewski. Radzi zatem szukać konsensusu jeszcze na etapie projektowania prawa. Nie ma jednak większych złudzeń.
– Z perspektywy rządzących zawsze lepiej jest odwlec wypłatę odszkodowań, niż pokazać, że się komuś ustąpiło. Za kilka lat może to być przecież problem urzędników kolejnej kadencji – stwierdza prof. Wiśniewski.