Kiedyś prawnicy to było zwarte środowisko. Dziś ta grupa zawodowa jest tak samo podzielona jak całe społeczeństwo. I rozwarstwiona. Linie podziału nie biegną ideologicznie, ale po kompetencyjnych i ekonomicznych granicach.
Wśród mecenasów są proletariusze noszący swoje biuro w teczce i mający kłopot z opłaceniem ZUS-u (nawet tego obniżonego). Oraz maharadżowie, na których konta wpływają kwoty sześcio-, a nawet siedmiocyfrowe.
Zielony żabot na adwokackiej todze jest symbolem nadziei. Dla oskarżonych – na bezstronny proces, równe w nim szanse, na uniewinnienie, a przynajmniej łagodny wyrok. I jeszcze na pomyślne załatwienie swojej sprawy, zrobienie interesu życia, uzyskanie odszkodowania i tak dalej. Ale teraz nadziei potrzebują także właściciele tych szat z zielonym obszyciem. Na to, że uda się im pozostać w wymarzonym zawodzie. Zarobić na życie. I zachować godność. A o to wszystko coraz trudniej. Zwłaszcza młodym wkraczającym dopiero w karierę. Jednak nawet tym doświadczonym także niełatwo się utrzymać.
Przyczyna jest banalna: na rynku usług adwokackich jest tłok. O klientów, a więc pracę i pieniądze, konkuruje jakieś 14 tys. mecenasów i 8 tys. aplikantów. Nie wspominając o radcach prawnych, którzy mają dziś podobne uprawnienia. Kiedyś, jeszcze przed transformacją, sprawa była prosta: jak się komuś udało dostać na prawo, a potem wbić na aplikację (a nie był tumanem i zdał egzamin), był ustawiony do końca życia. Oczywiście – jedni byli lepsi, mogli liczyć na lepsze stawki i sprawy, inni przerabiali drobnicę, ale nikt nie musiał się martwić o to, z czego zapłaci rachunki. Dzisiaj to zmartwienie jest powszechną sprawą. Ba, bywa, że adwokaci ustawiają się w kolejce po zasiłek dla bezrobotnych. Nie jednostki, ale setki osób. Mimo tego na wielu uczelniach wciąż najbardziej obleganym kierunkiem jest prawo. To nie dziwi, bo młodzi ludzie, decydując się na studia, kierują się bardziej marzeniami niż praktycyzmem i wyczuciem rynku. Otrzeźwienie przychodzi później. W zeszłym roku po raz pierwszy spadła liczba kandydatów na aplikację adwokacką. W tym wszystko na to wskazuje, że będzie podobnie. Ale i tak mecenasów jest za dużo. W każdym razie w stosunku do spraw, jakimi mogliby się zająć.
Za darmo
– Bez pleców jest ciężko. I to dobrych pleców – Krzysztof, trzeci rok aplikacji, ciężko wzdycha. Już samo dostanie się na praktykę do dobrej kancelarii jest trudne. Trzeba mieć wejście. Ale i to niczego nie gwarantuje. Powszechna praktyka jest taka, że przyjmują cię na trzymiesięczny okres próbny z zapewnieniem, że jak się sprawdzisz, to cię zatrudnią. Więc wypruwasz z siebie flaki, siedzisz po nocach, biegasz na zastępstwa, starsi koledzy klepią cię po plecach. A na koniec słyszysz, że jesteś świetny, są bardzo zadowoleni z twojej pracy, ale niestety, rynek jest taki, że kancelarii nie stać na zatrudnienie tak zdolnego młodego człowieka. Oczywiście w kolejce czeka już kolejny chętny na bezpłatnego niewolnika, a ty szukasz kolejnego miejsca, w którym pozwolą ci popracować za darmo. Prawda jest także taka, że jeśli w kancelarii przydaje się aplikant do roboty, to młody adwokat z ambicjami już niekoniecznie. Bo konkurencja, wyższe wymagania finansowe. – I trzeba się z tym pogodzić, jeśli się chce zdobyć doświadczenie, bo podczas studiów nie ma na to szans, trzeba zakuwać. Dobrze jest więc być bogatym z domu, bo przecież trzeba jakoś żyć – ironizuje. Podjęcie dodatkowej, nieprawniczej pracy jest o tyle skomplikowane, że po pierwsze brakuje na to czasu. A po drugie, żeby to robić legalnie, potrzebna jest zgoda dziekana, na którą się czeka miesiącami. Poza tym nie wszystkie zajęcia licują z powagą zawodu adwokata. Dlatego aplikanci i młodzi mecenasi nikomu nic nie mówią, nie zgłaszają, tylko biorą fuchy, jak leci. Na przykład w dzień w kancelarii, w garniturze, a nocą kelnerowanie w nocnym klubie. Kontrola jest praktycznie żadna, więc jakoś dają radę.
Grzegorz miał szczęście – w pierwszym miejscu, gdzie się zaczepił, płacili mu 800 zł miesięcznie. Pod stołem. Teraz pracuje w czwartym, sporo już umie, jest cenionym członkiem zespołu. Dostaje 3 tys. zł miesięcznie. Też pod stołem. Jego szefa ponoć nie stać na to, żeby płacić za niego te wszystkie składki. Jeśli nadal będzie się bardzo starał, za parę lat zostanie dopuszczony do procentowego udziału w zyskach. Działa to tak, że jeśli poprowadzi sprawę, za którą kancelaria dostanie jakąś kwotę – dla prostego rachunku przyjmijmy, że będzie to 10 tys. zł – jemu zapłacą 10 proc., czyli dostanie tysiąc. Zastanawia się więc, czy nie zrobić tak jak jego koledzy – spróbować działania na własną rękę. Skrzyknąć się w kilku kolegów, wynająć mieszkanie, wstawić biurka i krzesła i tam obsługiwać klientów. Jeśli się ich dopadnie. Można też wynająć fotel w firmie oferującej takie usługi: w tym samym pokoju, w poniedziałki i wtorki od 12 do 16 przyjmuje mecenas X, a od 16 do 20 adwokat Y. W środy i czwartki urzędują tam A i Z. W piątki przyjmuje L. To pozwala obniżyć koszty, a także uzyskać bardziej atrakcyjną lokalizację. Są jednak i tacy, którzy rejestrują kancelarię pod adresem wynajmowanej kawalerki i operują wirtualnie, za swoje biuro mając teczkę.
Konrad Godlewski, aplikant adwokacki z warszawskiej kancelarii NWS Adwokaci Nowina-Witkowski, Szperl i Wspólnicy – Sp. k. opowiada, że dużą popularnością wśród jego kolegów niewspółpracujących na stałe z dużymi kancelariami cieszą się grupy na portalach społecznościowych, np. na Facebooku, dotyczące zastępstwa procesowego. Jest ich sporo. Działa to w ten sposób, że doświadczony adwokat niemający czasu zajmować się względnie „prostymi czynnościami procesowymi” daje ogłoszenie: potrzebna osoba do wykonania fotokopii akt albo na zastępstwo na sprawie X w miejscowości M. Chętni mają się zgłaszać poprzez wysłanie wiadomości prywatnej i tam przedstawić swoje kompetencje i wymagania finansowe. Jak w przetargach – najczęściej wygrywa najtańsza oferta. Nie jest to może kariera marzeń, ale najważniejsze, że wykonuje się pracę w zawodzie i zdobywa bezcenne doświadczenie. No i najważniejsze – można w ten sposób, z czasem, pozyskać sobie grono własnych, stałych zleceniodawców. A ci przecież nie leżą na ulicy. – Zanim otworzy się swoją kancelarię, nawet najmniejszą, działającą na zasadach wspólnoty biurowej wraz z innymi prawnikami, trzeba skalkulować, czy damy radę ją utrzymać. Czy po opłaceniu czynszu, zatrudnieniu pracownika sekretariatu (ktoś musi przecież odbierać telefony i zajmować się bieżącą obsługą administracyjną), nawet zniżkowego ZUS przez pierwsze dwa lata działalności, wyjdziemy przynajmniej na zero – tłumaczy mec. Godlewski. A to wcale nie jest takie pewne.
Strategie na przetrwanie są różne. Są osoby, które od początku stawiają na pracę w korporacji i określoną specjalizację. To także ciężka droga: nie je się, nie śpi, nie ma prywatnego czasu, latami pracuje na starszych kolegów. I siedzi w jednej działce – np. prawo farmaceutyczne. Można na tym wygrać, jasne. Gorzej, jeśli się powinie noga i po paru latach firma podziękuje za współpracę. A ty na niczym innym się nie znasz, nigdy nie byłeś w sądzie na sprawie karnej, tylko ślęczałeś w papierach. Jak w każdej społeczności, w każdej grupie są wygrani i przegrani. Jedni odchodzą z zawodu, jak mają szczęście, łapią stały etat w sądzie czy prokuraturze. Albo trwają, ledwie wiążą koniec z końcem, obsługując drobnicę za grosze. Ci najwięksi przegrani idą do pośredniaka.
Robię sondę po znajomych adeptach tego zawodu: ile można zarobić, jak już się udało zaczepić w jakimś miejscu na stałe. W stolicy wygląda to mniej więcej tak: duża międzynarodowa firma prawnicza – ok. 10 tys. zł. Średnia – 5–7 tys. Mała – 3 tys. zł. W mniejszych ośrodkach stawki są proporcjonalnie mniejsze. Ale zanim się do nich dojdzie, trzeba przejść długą drogę.
No, chyba że się jest dzieckiem z adwokackiej rodziny, którego rodzice (albo inni bliscy krewni) prowadzą od lat dobrze prosperującą kancelarię. Albo ma się wujka na stanowisku w korpo.
Bywa też, jak zauważa jeden z adwokatów, że własne kancelarie tuż po aplikacji otwierają młodzi ludzie z rodzin biznesmenów. Oni poszli do zawodu głównie po to, żeby obsługiwać prawnie swoich i ich znajomych. Bo prawda jest taka – co podkreślają wszyscy moi rozmówcy – że w tym biznesie, aby przetrwać i jako tako prosperować, liczą się – oczywiście – kompetencja, doświadczenie, pracowitość i tak dalej. Ale najważniejszy jest klient. Jego zdobycie i utrzymanie. Jest klient, pieniądze wpływają na konto, jest życie.
Skąd go wziąć? Najlepiej z polecenia. Z uwiedzenia klienta: tak dobrze rozegraliśmy jego sprawę rozwodową, że kiedy będzie miał biznesową, zadzwoni do nas. Niektórzy podkradają klientów swoim patronom, co nie jest zbyt etyczne, za to powszechne. Najbardziej zdesperowani posuwają się do działań sprzecznych z prawem: współpracują z firmami reklamującymi się na materialnych i wirtualnych słupach ogłoszeniowych: „Jesteś ofiarą błędu medycznego/wypadku, zadzwoń do nas, pomożemy”. Ale nie da się ukryć, że każdy adwokat marzy o głośnej, tzw. medialnej sprawie, która sprawi, że w jego stronę zwrócą się oczy kamer, a więc opinii publicznej. Nie ma lepszej metody, żeby wyrobić sobie nazwisko.
Mecenas Maciej Lach z Warszawy (kancelaria Lach Janas Paśko Biernat) egzamin adwokacki zdał w 1988 r. i choć nie pochodzi z prawniczej rodziny, choć nie miał pleców, udało mu się jakoś zaistnieć na adwokackiej mapie Polski. Przyznaje, że kiedy on zaczynał, było dużo łatwiej: na roku było 18 aplikantów, w Warszawie działało 40 zespołów adwokackich, było więc dokąd iść uczyć się i pracować. Aplikant stawał się szybko członkiem zespołu, po zdanym egzaminie zawodowym miał pracę. Dla tych, co nie pamiętają tamtych czasów: zespół adwokacki był rodzajem spółdzielni, emanacją idei socjalistycznej Polski, aby upaństwowić także adwokaturę. W praktyce każdy mecenas prowadził działalność na własną rękę, ale połowę zysków oddawał tej wspólnocie. – Pracowało się często w tragicznych warunkach: w jednym pokoju czterech wybitnych adwokatów w tym samym czasie przyjmowało klientów. O dyskrecji, intymności nie było nawet co marzyć – wspomina. Mecenasów nie było zbyt wielu, ale spraw także nie za dużo. Głównie rodzinne i karne. Cywilnych jak na lekarstwo, stąd brakowało znanych cywilistów. Ale karniści byli gwiazdami. Takie nazwiska jak de Virion, Dubois, Wasilewski czy Jaworski znał bodaj każdy Polak. Media relacjonowały szczegółowo co ciekawsze procesy, takie sprawy jak np. zabójstwo Danuty Orzechowskiej zamordowanej przez córkę w 1980 r. rozpalały wyobraźnię. Potem do spraw kryminalnych doszły polityczne – np. proces toruński (esbeków oskarżonych o zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki), w którym zabłysnęli mecenasi Piesiewicz i Wende występujący przed sądem w roli oskarżycieli posiłkowych. To były wielkie nazwiska, jednak dla tych mniejszych także starczało zajęcia.
Taniec z gwiazdami
Po transformacji zawód znów się sprywatyzował, powyrastały tysiące kancelarii, trzeba było zacząć konkurować, na ostro. A jako że reklamować się nie wolno, przy trudnym rynku sam marketing szeptany to za mało, wszyscy nagle zaczęli się specjalizować w ochronie wizerunku i dobrego imienia w nadziei, że trafi do nich jakiś celebryta, a za nim pójdą kamery. – Kiedy się wpisze do wyszukiwarki moje nazwisko, pierwsze rekordy, jakie wyskakują, to te związane z Dodą i jej procesem przeciwko „Super Expressowi”, choć prowadziłem i prowadzę dużo trudniejsze, ciekawsze z punktu widzenia prawnego sprawy – śmieje się mec. Lach (chodziło o zdjęcie sugerujące, że gwiazdka jest bez majtek – red.). Ale gorzki to śmiech, gdyż, jak opowiada, kiedy usiłował zainteresować różne media nabrzmiewającym problemem aresztów wydobywczych, jakoś nikt nie był zainteresowany. Co innego kłótnia Magdy Gessler z właścicielem hotelu czy kłopoty Michalczewskiego z marką napoju Tiger. Choć bywają sprawy i głośne, i ciekawe – jak ta, w której reprezentował rodzinę Władysława Szpilmana w procesie przeciwko Agnieszce Tuszyńskiej, autorce książki „Oskarżona: Wiera Gran”, w której pierwowzór bohatera filmu „Pianista” Romana Polańskiego został pomówiony o to, że podczas wojny służył w żydowskiej policji w warszawskim getcie. Jednak, jak opowiada, choć o tej sprawie rozpisywały się największe gazety na całym świecie, u nas kejs Dody w powszechnym obiegu wygrywa. Ale mniejsza o to – w tym zawodzie liczy się to, że jest po nazwisku.
Mecenas Lach nazwisko ma dobre, pozycję ugruntowaną, nie musi się bać o to, czy będzie miał za co zapłacić ZUS – czy to swój, czy zatrudnianych w kancelarii ludzi. Ale jeśli wziąć pod uwagę wpływy (zarówno te na rzeczywistość, jak i finansowe), plasuje się gdzieś pośrodku adwokackiej drabiny. Na jej szczycie siedzą bowiem szefowie dużych międzynarodowych firm prawniczych specjalizujących się w obsłudze dużego biznesu, giełdy, przejęć, zamówień państwowych. Weil, Gotshal & Manges LLP, K&L Gates, Dentons, Allen & Overy to zatrudniające po kilkaset – kilkadziesiąt osób fabryki, gdzie 800 zł kosztuje nie miesiąc pracy młodego prawnika, ale godzina, choć częściej niż o stawkach godzinowych mówi się tam o budżetach projektu. Jak w każdej korporacji są tam wyspecjalizowane działy, są ludzie zajmujący się PR, przedstawiciele handlowi, ci, którzy dbają o zadowolenie klientów. Ale są też rodzime kancelarie, które wypracowały sobie solidną pozycję i prestiż. To chociażby Kancelaria Domański Zakrzewski Palinka (zatrudniająca 140 prawników) czy Sołtysiński Kawecki & Szlęzak (125-osobowy zespół), Wardyński i Wspólnicy (ponad 100 osób). Są duzi, bo mają dużych klientów, a duży klient to duże pieniądze. Adwokatom „kratkowym”, czyli obsługującym dużo różnych drobnych spraw, nie sposób się z nimi mierzyć.
Roman Rewald, partner kancelarii prawniczej Weil, Gotshal & Manges, przyznaje, że ci, którzy wyspecjalizowali się, którym udało się zdobyć zaufanie dużych inwestorów, są w lepszej sytuacji zawodowej i finansowej niż reszta. Ale tak jest na całym świecie, to norma. To czasy PRL-u, kiedy wszyscy prawnicy byli sobie równi niczym szlachta, były ewenementem. – Wśród moich kolegów z roku na amerykańskiej uczelni jedni przeprowadzają wielkie operacje giełdowe, inni chwytają się dorywczych prac i ledwo zarabiają na życie – mówi. Ale, jak zauważa, na zawodowym piedestale są także osoby, które znalazły się we władzach prawniczych korporacji zawodowych. Oraz profesorowie – publikują, uczą, udzielają się jako eksperci. W Polsce tytuł naukowy jest wciąż w cenie. Tak samo jak orzekanie w sądach apelacyjnych. Ale wśród mecenasów „frontowych” wszystko sprowadza się do jednego: dobry klient równa się dobra pozycja. To, że dużej firmie łatwiej zdobyć interesujące zlecenie, wynika z prostego faktu, że wiedzę w niej gromadzi się latami, można zatrudnić najlepszych ludzi, zespół się uczy – jeden prawnik od drugiego. To samonapędzająca się struktura. Dlatego praca w takiej korporacji jest fascynująca. – Ma się dostęp do wielkich, ciekawych projektów, które są poligonem do tworzenia nowych, międzynarodowych rozwiązań prawnych – opowiada z pasją Rewald. Te projekty to na przykład wprowadzanie na giełdę (a raczej na kilka parkietów jednocześnie) spółek, przy czym trzeba uwzględnić normy i oczekiwania regulatorów z różnych krajów o różnych systemach prawnych. Albo łączenie firm. Lub budowa dużych obiektów infrastrukturalnych.
To, że dużym jest łatwiej o dużych klientów, nie oznacza, że nie muszą o nich się starać. Tak samo jak w jednoosobowej kancelarii najważniejsze są reputacja i idący za nią marketing szeptany: jak klient jest zadowolony, powie znajomemu, że Rewald i jego ludzie są dobrzy. Ale trzeba też uczestniczyć w życiu publicznym, promować firmę przez udział w konferencjach, publikacje, bywać. – Jak z panią rozmawiam, to także pracuję – śmieje się mec. Rewald. Rozmawiamy przez telefon: ja w domu pod Warszawą, on w Krynicy, gdzie trwa XXVI Forum Ekonomiczne. Przerwa w rozmowie, bo Rewald się z kimś wita: „Dzień dobry, panie ministrze”. – Czy jest ktoś w Polsce, kogo pan nie zna, a powinien? – pytam. – Ja mogę nie znać ludzi, liczy się to, żeby ludzie mnie znali – odpowiada niby żartem. Jednym ze sposobów na zaistnienie jest działalność pro bono – społeczna praca na rzecz dobra wspólnego. Jego firma obsługuje prawnie m.in. Muzeum Historii Żydów czy Fundację Auschwitz-Birkenau. On sam udziela się w Centrum Mediacji przy Konfederacji Lewiatan oraz Amerykańskiej Izbie Handlowej. To skuteczniejsze niż chodzenie z kijem po polu golfowym. – Golf w Polsce nie działa, nie ma tradycji spotkań biznesowych przy dołku – zauważa Roman Rewald. Z tym sportem jest u nas podobnie jak w latach 90. z tenisem: jeśli ktoś już gra, to jest profesjonalnym zawodnikiem nastawionym na wygraną, a nie omawianie interesów. Jego zdaniem nie sprawdza się także w tym biznesie klasyczny PR. W jego firmie dział marketingu zajmuje się teraz przygotowywaniem prezentacji dla klientów szukających wykonawcy dla jakiegoś swojego przedsięwzięcia. A tak w ogóle trzeba umieć słuchać, zgadywać potrzeby klientów i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać.
Cierniki i sumy
Pomiędzy adwokackimi ciernikami (bo to ciernik, nie płoć, jest najmniejszą rybą występującą w Polsce) a sumami pływają ławice większych i mniejszych rybek starających się znaleźć dla siebie pokarm. Jest to o tyle trudne, że – jak zauważa mec. Dawid Biernat z Warszawy – w porównaniu z innymi zawodami popyt na usługi prawnicze jest u nas mocno ograniczony. Ludziom brakuje świadomości, nie mają nawyku, aby sięgać po fachową radę przed dokonaniem jakiejś ważnej transakcji – to może być choćby kupno domu czy mieszkania, w które wkłada się oszczędności życia, a jeszcze bierze w banku kredyt. Przed podpisaniem umowy warto byłoby ją pokazać prawnikowi, żeby sprawdził, czy nie ma w niej jakichś haczyków, niedozwolonych klauzul, punktów, które mogą być niekorzystne dla kupującego. Taka porada nie jest kosztowna w porównaniu do kosztów, czasu i stresu związanego z późniejszymi procesami. Natomiast konsekwencje takiej oszczędności bywają poważne. Mecenas Biernat opowiada o sprawach – było ich ponad setka – jakie prowadził ostatnio przeciwko jednemu deweloperowi. Wszystkie wygrał. On i jego klienci są zadowoleni. – Ale w ich przypadku byłoby taniej i bez niepotrzebnego stresu, gdyby wcześniej pokazali umowę fachowcowi – uśmiecha się.
U nas usługę adwokata traktuje się niczym ostatnie namaszczenie: zamawia się ją, kiedy już nie ma innego wyjścia. W dodatku – przy ogromnej konkurencji na rynku – nastąpił upadek obyczajów. Zdarza się, że mecenasi prowadzą praktyki dumpingowe, w związku z czym klienci biegają od prawnika do prawnika i wybierają nie tego, który jest lepszy, ale tego, który zawoła mniej.
Jest jeszcze jeden problem, wstydliwy, o którym publicznie się nie mówi, żeby nie zachęcać innych do takich zachowań: klienci, którzy nie płacą. Prawnik się napracował, nabiegał do sądu, naślęczał nad aktami. Wygrał. Umowa była taka, że klient płaci mu po pomyślnym dla niego wyroku zasądzone koszty procesowe. Powiedzmy, że sprawa trwała trzy lata, rejonowy, apelacja, mecenas powinien dostać 7,2 tys. zł. Ale dłużnik nie płaci. Nie ma. – Prawnik po sprawie jest jak panna po zabawie – mec. Olechnowicz cytuje popularne w środowisku powiedzenie. Nie ma nawet sensu wystawiać faktury, bo trzeba będzie od niej odprowadzić podatek, a dłużnika nie da się zwindykować. Zasada jest taka, że lepsi klienci przychodzą do kancelarii z tradycją, mających wyższe stawki, ale oferujących za nie fachowość. Do zdesperowanych i głodnych mecenasów uderzają zdesperowani i głodni klienci. Rozwód za 300 zł? Proszę bardzo.
– Mnie nie interesuje klient, dla którego jedynym kryterium jest cena. Jeżeli ktoś wymaga poważnej operacji, nie kieruje się wyłącznie ceną, ale będzie szukać cenionego fachowca. Na szczęście wchodziłem do zawodu na tyle wcześnie, że zbudowałem już sobie bazę zainteresowanych moimi usługami i mogę sobie na to pozwolić – mówi mec. Biernat. I dodaje, że współczuje młodym kolegom, którzy dopiero uczą się pływać na tym rynku.
O tym, jak trudno jest się utrzymać na powierzchni, może świadczyć choćby fakt, że doszło już do tego, że sprawy z urzędu, jeszcze dekadę temu traktowane jako dopust boży, nagle stały się całkiem atrakcyjne. Zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, gdzie trudniej o dobrego biznesowego klienta. Mecenas Adam Car z Sopotu (na arenie ogólnopolskiej zasłynął tym, że doprowadził do postępowania zbiorowego i reprezentuje w nim poszkodowanych w katastrofie budowlanej Międzynarodowych Targów Katowickich z 2006 r.) zna przypadki kolegów, którzy zabiegają o takie zlecenia. A jest ich coraz mniej – bo prawników, wśród których są rozdzielane, przybywa – w jego przypadku spadek wynosi jakieś 70 proc. Nie narzeka, bo i tak nie wie, w co ręce włożyć. Bo czy płotka, czy rekin, adwokatów łączy jedno – nienormowany czas pracy, co oznacza pracę przez całą dobę z krótką przerwą na sen. Nawet kiedy się jest chorym, nie można tak po prostu wyłączyć telefonu i komputera. Urlop? Nie dłużej niż tydzień, bo gonią terminy. – Ale to nie tak, że narzekam, tylko ostrzegam młodych marzących o zielonym żabocie przy todze, jak to w praktyce wygląda – zastrzega mec. Car. I deklaruje, że jest szczęściarzem. Ma pracę, z której może się utrzymać na przyzwoitym poziomie. Którą w dodatku uwielbia.