Reprywatyzacja ujawniła słabość naszych instytucji państwowych. Ale uważam, że ten kryzys był nam potrzebny. Może w końcu określimy, w jakim państwie chcemy żyć? Które wartości są dla nas – jako społeczeństwa – priorytetem, a które należy wyplenić - mówi dr Tomasz Luterek, prawnik i politolog.
Bomba reprywatyzacyjna wybuchła, odsłaniając brudne interesy urzędników warszawskiego ratusza z mecenasami, wyspecjalizowanymi w odzyskiwaniu nieruchomości, i zwykłymi oszustami. Co będzie dalej?
Mnie to zainteresowanie reprywatyzacją bardzo cieszy. Jeszcze miesiąc temu, kiedy ktoś mnie pytał, czym się zajmuję, po usłyszeniu słowa „reprywatyzacja” od razu tracił zainteresowanie. Dziś wszyscy chcą wiedzieć, jak to było możliwe, że grupka ludzi mogła przejmować cudzą własność, wszyscy są ciekawi mechanizmów, które doprowadziły do kryzysu państwa.
Państwa?
Tak, to kryzys ujawniający słabość wszystkich instytucji państwowych. Ale ja uważam, że on był nam potrzebny, i spodziewam się, że doprowadzi do pozytywnych zmian. Skala nieprawidłowości, jakie miały miejsce przy zwracaniu nieruchomości nie tylko w Warszawie, ale we wszystkich dużych miastach, gdzie grunty osiągają najwyższe ceny, powinna nas sprowokować do stawiania pytań o znaczeniu fundamentalnym. Może w końcu spróbujemy określić, w jakim państwie chcemy żyć? Zastanowimy się, kiedy święte prawo własności powinno ustąpić miejsca interesowi społecznemu. Określimy, które wartości są dla nas jako społeczeństwa priorytetem, a które należy wyplenić, wyrwać z korzeniami.
Które?
Mamy trochę grzechów. Jesteśmy krajem stosunkowo niedawno wyzwolonym spod trwającej pół wieku okupacji obcego państwa. Pani wie, jak się dziś żyje w dawnych republikach radzieckich, w dalszym ciągu zależnych gospodarczo i politycznie od Rosji? Tam się wszystko załatwia.
My też załatwialiśmy: wczasy w FWP, talony na maluchy i szynkę dla dziecka spod lady.
Właśnie. I to ciągle w nas trwa, chociaż szynka leży przecież na ladzie. Załatwianie, kolesiostwo, tworzenie układów towarzysko-biznesowych kolejne pokolenia mają we krwi. A to prosta droga do wszelkiego rodzaju korupcji. Powszechna akceptacja takiego sposobu myślenia umożliwiła wieloletnią dziką reprywatyzację. Grube ryby mogły spokojnie żerować w mętnej wodzie. Nic nie było widać, nikt im nie przeszkadzał.
Władze Warszawy tłumaczą, że nie było ustawy reprywatyzacyjnej, że wyroki sądów zmuszały urzędników do natychmiastowego wydawania nieruchomości pod groźbą kar za przewlekłość decyzji. A społeczne ruchy miejskie zarzucają władzom, że nigdy nie uczestniczyły w tych procesach sądowych, nie broniły majątku, który został im powierzony. Czy faktycznie prawo, lub też jego brak, mogło tak sparaliżować ratusz, że pozwolił podejrzanym mecenasom i zwykłym szubrawcom rozkraść pół miasta?
Oczywiste jest, że ustawa reprywatyzacyjna powinna być uchwalona wiele lat temu i zapewne zapobiegłaby wielu patologiom, o których teraz tak głośno. Żadne jednak środowisko polityczne nie było w zasadzie zainteresowane uregulowaniem kwestii roszczeń, notabene słusznych. Państwo miało obowiązek naprawić krzywdy, jakie władze komunistyczne wyrządziły właścicielom kamienic czy majątków ziemskich. Zresztą naprawiało je. Na przykład umowy indemnizacyjne (odszkodowawcze) były niczym innym, jak rodzajem reprywatyzacji, odszkodowaniem za nacjonalizację. Mamy też ustawę z 2005 r. o mieniu zabużańskim. Generalnie dobrą ustawę. Jako rzeczoznawca majątkowy mam bardzo poważne zastrzeżenia dotyczące sposobu ustalania wartości nieruchomości, które po II wojnie światowej znalazły się poza granicami Polski. Jednak sam fakt wypłaty świadczeń byłym właścicielom oceniam zdecydowanie pozytywnie.
Ale nie odzyskali swojej własności...
W przypadku mienia zabużańskiego to nie było, delikatnie mówiąc, możliwe. Bo państwo polskie wypłaciło dawnym właścicielom zadośćuczynienia za mienie, którego nie przehulali, tylko utracili bez własnej winy. Dla dawnych lwowiaków było to 20 proc. wartości, liczonej według stawek obowiązujących obecnie w Krakowie. Uznano, że gdyby te ziemie w dalszym ciągu należały do Polski, nieruchomości osiągałyby takie same ceny, jak te krakowskie. Jak już wspomniałem, nie jest to najszczęśliwsza koncepcja. A gdyby nam przyszło płacić odszkodowania za Ziemie Zachodnie? To mogłoby się okazać, że za nieruchomości we Wrocławiu trzeba zapłacić tyle, ile warte są w Monachium. Naprawdę niebezpieczna i krótkowzroczna metodologia. Sprawami dotyczącymi tak wielopłaszczyznowych problemów powinny zajmować się interdyscyplinarne zespoły grupujące najwybitniejszych specjalistów.
Wróćmy jeszcze do wątku zwrotów w naturze, które były normą przy reprywatyzacji warszawskiej. Dlaczego uważa pan, że nie należy zwracać placów i kamienic, które były czyjąś własnością?
Bo przez siedemdziesiąt lat one zmieniły status prawny, zmieniały się ich funkcje, a często i przeznaczenie. W swojej książce „Reprywatyzacja. Źródła problemu” podaję taki znamienny przykład. Ktoś miał plac, który dzisiaj znalazł się w centrum miasta, został zabudowany sklepami, biurami, a ktoś inny miał dobrze prosperującą kopalnię węgla. Dzisiaj kopalnia jest zamknięta, na jej miejscu wyrosła hałda miału, którą należałoby rekultywować, czyli zainwestować w nią, żeby ten grunt mógł być w jakikolwiek sposób użyteczny. Czy oddanie tych działek miałoby coś wspólnego z naprawianiem krzywd i ze sprawiedliwością społeczną?
Ale w Warszawie oddano kamienice na Nowym Świecie, na którym w 1945 r. było jedno wielkie gruzowisko. Zacytuję pewnego anarchistę, który na jednej z konferencji o kosztach odbudowy stolicy powiedział, że jedyne udane polskie powstanie to było powstanie Warszawy z gruzów. Cały naród odbudowywał stolicę po to, by paru cwaniaków mogło w III RP odzyskać cudzą własność?
Użyła pani sformułowania „odzyskać”, co uważam za semantyczne nadużycie. Oczywiście z jednej strony są przypadki restytucji dla byłych właścicieli. Jednak to, co się wydarzyło w ostatnich latach w Warszawie, ale też w Krakowie, Łodzi, Poznaniu, to w wielu przypadkach były klasyczne ustawki, że użyję eufemizmu. Cały ten proceder nie byłby możliwy, gdyby macki mafii nie sięgały do sądów, cywilnych i administracyjnych, od rejonowych po Sąd Najwyższy, a niewykluczone, że i Trybunał Konstytucyjny. Jak inaczej można wytłumaczyć ustanowienie przez sędziego kuratora dla właściciela kamienicy, który zgodnie z metryką urodzenia miałby dzisiaj 150 lat? Sędziowie nie widzieli w tym niczego nadnaturalnego?
Dzięki przygotowanej przez prezydent stolicy Hannę Gronkiewicz-Waltz, a podpisanej przez prezydenta Andrzeja Dudę tzw. małej ustawie reprywatyzacyjnej kuratorzy zostaną wyeliminowani z gry. Nie będzie można zwracać budynków użyteczności publicznej, szkół, przedszkoli. To powinno ukrócić zakusy pełnomocników dawnych właścicieli, których nikt na oczy nie widział, a niewykluczone, że oni sami nie mają pojęcia, że zostali milionerami.
Poza tymi szkołami i boiskami ta ustawa niczego nie ukróci. Została napisana przez ludzi, którzy od lat trudnią się obrotem roszczeniami, i ma służyć ich interesom. Dlaczego wykreślono dotychczasowy zapis o możliwości odzyskania jednej nieruchomości? To ogranicza możliwości działania głównych aktorów dzikiej reprywatyzacji? Wprost przeciwnie.
Ale gminy dostały nową broń do ręki – prawo pierwokupu zwracanej nieruchomości.
Obawiam się, że ten wpis powstał po to, by gminy można było przymusić do zakupu niewygodnych nieruchomości. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: ktoś odzyskuje zrujnowaną kamienicę, w środku pełno ludzi, nie wszyscy płacą czynsze. Ile pracy i nakładów wymaga taki dom, żeby można było czerpać z niego zyski? Mając taki wpis w ustawie, nowy właściciel idzie do ratusza i mówi: „Ja tego nie chcę. Proszę zabrać sobie tę ruderę i wypłacić mi odszkodowanie. Biegli sądowi orzekli, że w tej okolicy wartość metra kwadratowego wynosi 7 tys. zł. Należy mi się 20 mln”. Świetny pomysł na odsprzedaż toksycznych roszczeń. Powtórzę, już tym razem retoryczne, pytanie: czy to ogranicza możliwości działania głównych aktorów dzikiej reprywatyzacji?
Dlaczego 20 mln? Mówił pan o 20 proc. wartości.
I tu dochodzimy do sedna problemu. Polska uregulowała swoje zobowiązania wobec obywateli obcych krajów. W ramach umów indemnizacyjnych wypłaciła odszkodowania, licząc wartość nieruchomości na moment nacjonalizacji, czyli według stawek z lat 40. XX w. Ustawa z 2005 r. o mieniu zabużańskim, przy zastosowaniu innej zasady szacowania wartości, też w jakimś stopniu rekompensowała straty poniesione przez przymusowych przesiedleńców. Tymczasem obywatele polscy, którzy utracili swoją własność wskutek rządów komunistycznych, zostali całkowicie pominięci. I dochodzi do takiego paradoksu – jeśli ktoś miał majątek, np. 100 ha w okolicach Wilna czy Lwowa, otrzymuje odszkodowanie, a po zachodniej stronie Bugu za taki sam majątek, znacjonalizowany na mocy reformy rolnej, nie należy się ani złotówka. To nie jest sprawiedliwe i budzi słuszne poczucie krzywdy.
Więc w ramach naprawiania krzywd w Warszawie oddaje się domy, których w 1945 r. nie było, a za sprzedane lokatorom mieszkania w kamienicach przez nich samych odbudowanych wypłaca się odszkodowania w wysokości 100 proc. wartości rynkowej nie z czasów, gdy Bierut jednym aktem znacjonalizował stolicę, ale z dnia podpisania decyzji o zwrocie nieruchomości.
To jest, oczywiście, patologia. Kancelarie adwokackie, które na masową skalę trudniły się tzw. odzyskiwaniem, wykorzystywały prawo w złych zamiarach. To się odbywało przy pełnej akceptacji elit politycznych, a przede wszystkim przy współudziale wymiaru sprawiedliwości.
Skoro były to złe zamiary, czyli przestępcze, to są to sprawy dla prokuratorów. Mnie ciekawi natomiast, czy jest szansa, by te nieruchomości, przewłaszczone z pogwałceniem prawa i poczucia sprawiedliwości, wróciły do zasobów miasta.
Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Istnieje rękojmia wiary publicznej ksiąg wieczystych, która jest potężnym hamulcem, gdybyśmy chcieli pewne fakty odwracać. Ponadto nasze prawo nie będzie karało nikogo, kto nabył nieruchomość w dobrej wierze, choćby z daleka było widać, że kierowano się złą wolą. Takie mamy prawo. Ale to nie znaczy, że państwo jest bezradne. Istnieje wiele instrumentów prawnych, po które można sięgnąć, by odwrócić bieg zdarzeń. Na przykład w ścisłym śródmieściu Warszawy nie ma prawa własności. Wszystkie grunty, które zostały oddane, mają ustanowione użytkowanie wieczyste. To było prawo powołane do życia w latach 60., pierwsza próba przywrócenia w państwie komunistycznym namiastki prawa własności. Polegało to na tym, w dużym uproszczeniu, że grunt pozostawał nadal własnością Skarbu Państwa, natomiast po ustanowieniu użytkowania można było na nim wybudować np. własny dom. Fakt, że Skarb Państwa czy gmina jest w dalszym ciągu właścicielem gruntów w śródmieściu Warszawy, pozwala mieć nadzieję, że możliwe są pewne działania w tym zakresie.
Powiało optymizmem, choć wątpliwości nadal pozostaje bardzo wiele. Miesiąc temu na łamach DGP ukazał się mój tekst o sztabkach złota, które przed wojną wpisywano do ksiąg wieczystych jako zabezpieczenie zaciągniętych kredytów. Prawie wszystkie warszawskie nieruchomości były zadłużone po same dachy. Po wielu transformacjach, dekretach i rozporządzeniach kolejnych ministrów sprawiedliwości, którym podlegają sądy wieczysto-księgowe, te tony złota zniknęły.
A to prawie jak historia ze złotym pociągiem na Śląsku. Tyle że to złoto jest, tylko przy „zwrotach” kamienic państwo powinno się o nie upomnieć. Banki po wojnie zostały postawione w stan likwidacji albo niejednokrotnie zwolniły państwo polskie ze spłaty zadłużeń, co było zrozumiałe, zważywszy, że przejmowało gruzy, spod których trzeba było ekshumować trupy. Wcale jednak nie umorzyły przedwojennych długów. Każdy bank zabezpieczył się na wypadek, gdyby nieruchomość miała wrócić do dawnego właściciela lub jego spadkobierców. W bankowych dokumentach są także zapisy o zabezpieczeniu długów w przypadku ustanowienia wieczystej dzierżawy dla nieruchomości. Tak więc te wszystkie długi powinny zostać spłacone w takiej formie, w jakiej zostały zapisane.
Pod presją mediów, ze strachu przed prokuraturą i Centralnym Biurem Antykorupcyjnym, warszawski ratusz wstrzymał reprywatyzację. Jednak na ulicach pozostało 40 tys. warszawiaków, których wypędzono z rodzinnych domów. Nadal toczą się postępowania eksmisyjne z kamienic już oddanych, jak dzisiaj widać wyraźnie, w ręce oszustów. Komornicy wykonują wyroki, jakby nic się nie wydarzyło. To się kiedyś skończy?
Miejmy nadzieję, że tak. Że właśnie obserwujemy początek końca dzikiej reprywatyzacji.