Wymiar sprawiedliwości wymaga zmian. Nie muszą być rewolucyjne, jednak do ich sensownego przeprowadzenia potrzebne jest współdziałanie wszystkich, dla których sprawna władza sądownicza jest istotą państwa - pisze sędzia Marcin Świerk.
Wymiar sprawiedliwości wymaga zmian. Nie muszą być rewolucyjne, jednak do ich sensownego przeprowadzenia potrzebne jest współdziałanie wszystkich, dla których sprawna władza sądownicza jest istotą państwa - pisze sędzia Marcin Świerk.
Inspiracją do skreślenia poniższych uwag była lektura tekstu Pawła Dobrowolskiego „Druga terapia szokowa. Dla sądów” zamieszczonego w Dzienniku Gazecie Prawnej z 13–15 maja 2016 r. Lektura niełatwa, wymagająca bowiem powściągnięcia emocji przy próbie przebrnięcia przez kolejne akapity artykułu zamieszczonego w periodyku mającym w podtytule wzmiankę o obiektywizmie i odpowiedzialności. I od razu wskażę, że jestem sędzią pałacowym, takiego określenia używa bowiem autor wobec sędziów sądów okręgowych i apelacyjnych, najpierw powołując się na anonimowych sędziów rejonowych, a później przejmując tę nomenklaturę. Choć poprawniej byłoby, gdybym – ze względu na siedzibę sądu, w którym orzekam – pisał o sobie: sędzia zamkowy.
Swój artykuł rozpoczyna autor od mocnego uderzenia, wskazując na „wyniosłe chowanie się sędziów przed oceną obywateli jako na działania rodem z Peerelu”. Nie wiem, o jakich zdarzeniach pisze autor, ale mam nieodparte wrażenie, że sędziowie i sądy są poddani nieustannej ocenie społecznej, co odczuwam od początku mojej pracy i czego przykładem jest zresztą tekst pana Dobrowolskiego.
Lektura artykułu jest niełatwa również z uwagi na ogólnikowość zarzutów. Nie wiem mianowicie, co miał na myśli autor, pisząc o sądach „zupełnie niewydajnych”. Którym z kilkuset sądów polskich można przypisać taką cechę? Czy może chodzi o jakieś kategorie spraw? I czymże jest owa wydajność?
Dużą część rozważań poświęca autor środkom wydatkowym na wymiar sprawiedliwości, liczbie sędziów, dokonując przy tym porównań z innymi krajami europejskimi. Przy czym z niewiadomych przyczyn, w oparciu o arbitralne kryterium, każe nam pomijać kraje, które do koncepcji mu nie pasują. Można i tak. Ale można byłoby się zastanowić, ile spraw przypada na jednego sędziego w Polsce, a ile w innych krajach, i czy przypadkiem nie oznacza to, że sędziowie w Polsce są jednymi z najbardziej obciążonych. Czy wiadomo autorowi, że częścią, czasem znaczną, spraw, które w Polsce należą do kognicji sądów, w innych krajach zajmują się inne organy? Może to jest przyczyna tego, że rozprawy trwają dłużej, niż się wydaje, że powinny, a sędziów jest więcej, niż powinno. Do proponowanych przez autora eksperymentów myślowych dodałbym jeszcze jeden. Zastanów się, czytelniku, nad taką sytuacją: sędzia ma w referacie przykładowo 300 spraw. Kolejną sądzi po zakończeniu poprzedniej. Kiedy rozpocznie ostatnią? Albo jak długo ma trwać sprawa karna, w której należy przesłuchać kilkudziesięciu, kilkuset albo więcej świadków? Też uważam, że sprawy powinny być rozpatrywane we względnej ciągłości, ale zgódźmy się w takim razie, że przez pewien czas niektórzy z klientów sądów będą po prostu dłużej niż inni czekać na rozpoczęcia ich procesów. Zgadzam się przy tym z autorem, że pewne kategorie spraw powinny zostać wyprowadzone z sądów.
Paweł Dobrowolski pisze w kontekście sprawy Amber Gold o „cyrku z tysiącami świadków i ciężarówkami akt”. Autorowi powinno być jednak wiadomo, że o tym, jak obszerne akta trafią do sądu i ile wniosków o przesłuchanie świadków zostanie złożone, decyduje prokurator, nie sąd. I proszę, by wskazał autor, w oparciu o jakie kryteria sąd ma wybierać pokrzywdzonych, których przesłucha. I czy pozostali nie poczują się zlekceważeni, co przecież najpewniej obniży społeczne oceny o sądach.
A skoro o tym mowa. Pozytywne oceny sądów nie dominują. Ale należy się zastanowić nad przyczynami takiego stanu. Jest on prawdopodobnie wypadkową działań samych sądów (i tego problemu wcale nie lekceważę), ale przecież nie tylko. Czy autor sobie wyobraża, że w USA, na które się powołuje, politycy wypowiadają się w sposób, oględnie rzecz ujmując, lekceważący wobec sądów, sędziów i nie wywołuje to żadnych reperkusji? A w innych krajach cywilizacji Zachodu? Złe oceny sądownictwa są faktem. Ale czy przyczyn takiego stanu nie ma też poza sądami? Czy odpowiedzialności za taki stan nie ponoszą politycy? A może bez winy nie są dziennikarze? Marzy mi się lektura artykułu o rzetelności dziennikarskiej i jej wpływie na obraz wymiaru sprawiedliwości w społeczeństwie.
Sędziowie narzekają na prawo, pisze autor. I tak często jest. Niestabilność, niejasność regulacji to bolączki systemu prawa, coraz mocniej doskwierające nie tyko sędziom. Ale co mamy zrobić, by zmienić prawo? Poza sygnalizowaniem problemów nie ma praktycznie innych możliwości. Z drugiej strony twierdzenie, że sędziowie nie zrobili nic, jest nieprawdziwe. Przecież właśnie te sygnalizacje nierzadko prowadzą do zmiany przepisów.
Jest jeszcze trzecia strona. To słynne, a raczej osławione konsultacje projektów aktów prawnych. Czas na nie wyznaczony, z reguły kilka dni (na przykład od piątku do wtorku, do godz. 10.00), przeważnie uniemożliwia jakikolwiek sensowny namysł nad materią.
Wskazanie przez autora, że system awansu sędziów jest nieustającym źródłem patologii, jest tyleż mocne, ile absurdalne, i de facto zniesławiające sędziów orzekających w sądach okręgowych i apelacyjnych. Mam nadzieję, że autor potrafi udowodnić swoje twierdzenie, a wniosek ów wysnuł po rzetelnym zbadaniu zagadnienia. Kwestii tej poświęcę nieco więcej miejsca, bo mam wrażenie, że jest ona jednym z zasadniczych powodów planowanej reformy. Jestem sędzią pałacowym, a raczej zamkowym. Jestem też przewodniczącym wydziału karnego, w którym rozpoznawane są sprawy pierwszo- i drugoinstancyjne. Znakomita większość sędziów orzekających w wydziale awansowała do sądu okręgowego, nie pełniąc żadnych funkcji. Z drugiej strony co ma wynikać z faktu, że do sądu wyższej instancji awansuje osoba funkcyjna? Czy przewodniczący wydziału w sądzie rejonowym awansuje dlatego, że jest przewodniczącym? A może należałoby się zastanowić, dlaczego został przewodniczącym? Przecież nie dlatego, że jest najsłabszym orzecznikiem. Kilka oczywistości wymaga w związku z tym wyeksponowania. Po pierwsze, najwięcej jest sędziów sądów rejonowych, znacznie mniej sędziów sądów okręgowych, a najmniej sędziów sądów apelacyjnych. Nie wymaga w związku z tym głębszego uzasadnienia wniosek, że – abstrahując od pomysłów dotyczących zmiany struktury – nie wszyscy sędziowie sądów rejonowych zostaną sędziami sądów okręgowych, a okręgowi – apelacyjnymi. Banalne jest twierdzenie, że nie wszyscy sędziowie sądów tego samego rzędu są jednakowo kompetentni, pracowici i rzetelni i nie wszyscy zasługują na awans. Nie wszyscy sędziowie rejonowi zasługują na awans do sądów okręgowych, tak jak nie wszyscy sędziowie okręgowi awansują do sądów apelacyjnych (że nie wspomnę o Sądzie Najwyższym). Wydaje się jasne, że kryteria awansu muszą być tak ustalone, by awansowali po prostu najlepsi. I takie kryteria funkcjonują. Czy zawsze jednakowo dobrze, tego nie wiem. Ale jestem pewien, że stwierdzenie, że system awansu sędziów to nieustające źródło patologii, ma wyjątkowo luźny związek z rzeczywistością. Co złego w tym, że ocenie podlegać ma jakość orzecznictwa? Przecież ustalenie, że kandydat do awansu ma bardzo słabą stabilność orzecznictwa, jest obiektywnym miernikiem jego pracy. Przy czym ocenie podlega nie tylko sam fakt słabej stabilności, ale też jej przyczyny ustalane w oparciu o badanie akt. I zdarza się, że owa stabilność sprawy nie rozstrzyga. No i przecież nie jest to jedyne kryterium oceny. Opinię o kandydatach do awansu wyrażają sędziowie wizytatorzy, kolegia sądów, zgromadzenia, uchwałę podejmuje KRS, a w razie potrzeby sprawę rozstrzyga Sąd Najwyższy. Ten ostatni w 2014 r. uchylił jedynie około 10 proc. zaskarżonych uchwał KRS dotyczących przedstawienia wniosku o powołanie do pełnienia urzędu na stanowisku se?dziego. Jak w lepszy sposób ukształtować system awansu? Kto i według jakich kryteriów miałby rozstrzygać o awansie tego, a nie innego sędziego?
Kilka akapitów poświęca autor Krajowej Radzie Sądownictwa. Twierdzenie, że została zdominowana przez sędziów, jest zasadne o tyle, że sędziowie stanowią w niej większość. Tyle że wynika to z konstytucji. Przy omawianiu tej instytucji autor używa nawet określenia „odfolwarcznienie” (chyba, stosując poetykę pana Dobrowolskiego, powinno być „odpałacowienie”), czego komentować po prostu się nie godzi. Pisze też, że z racji pełnienia wysokich funkcji czy zasiadania w wyższych sądach nikt nie staje się lepszy czy mądrzejszy. Nie wiem, co autor ma na myśli, używając przymiotnika „lepszy”. Zgadzam się natomiast z twierdzeniem, banalnym i oczywistym, że nikt nie staje się mądrzejszym „z racji zasiadania w wyższych sądach”. Ale odpowiedzi wymaga pytanie, dlaczego ktoś „zasiadł w wyższym sądzie”. Może dlatego, że wyróżniał się wiedzą i doświadczeniem? Może dlatego, że był najlepszym z kandydatów?
Wracając do KRS, liczba sędziów sądów rejonowych być może się zwiększy, może nie. To rozstrzygną wybory, tak jak rozstrzygają to dotychczas. Zwracam jednak uwagę na ukształtowanie okręgów wyborczych i umieszczenie przykładowo w okręgu szczecińskim Koszalina (co jest jasne) i Jeleniej Góry (co jednak nieco zaskakuje). Po wtóre, przecież z reguły sędziowie sądów apelacyjnych mają większą wiedzę oraz doświadczenie życiowe i procesowe niż sędziowie sądów rejonowych. Nie widzę więc niczego złego w tym, by wchodzili w skład KRS. W innej sytuacji o awansie sędziego sądu okręgowego do apelacyjnego albo przykładowo sędziego apelacyjnego do Sądu Najwyższego będą rozstrzygać sędziowie rejonowi. Może to dobrze, ale mam jednak wątpliwości.
Artykuł Pawła Dobrowolskiego porusza wiele zagadnień. Odniesienie się do wielu z nich wymagałoby pogłębionej polemiki i szerokich rozważań, na co nie ma tu miejsca. Z pewnością wizerunek wymiaru sprawiedliwości wymaga poprawy. Ale to jest rzecz drugorzędna. Podstawowe jest usprawnienie jego funkcjonowania, bo wizerunek jest tego pochodną i nie zawsze zależy jedynie od sądu. Przy czym uważam, że sprawność jest ważna o tyle, o ile nie zagraża podstawowej funkcji sądów, tj. wymierzaniu sprawiedliwości. Widzę potrzebę reformy. Ale czy zmiana struktury spowoduje, że sprawy będą rozpoznawane sprawniej? Czy będzie miało znaczenie, czy konkretną sprawę będę rozpoznawał, będąc sędzią sądu rejonowego, okręgowego, a może apelacyjnego? Problem nie w strukturze, ale w procedurze, w efektywnym ukształtowaniu praw stron, w egzekucji obowiązków procesowych, w sprawnym działaniu nie tylko sądów, ale organów prokuratury, policji, komorników i szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości! A także w edukacji społeczeństwa. Część spraw, i to niebagatelną, należy wyłączyć z kognicji sądów.
Marzę też o systemie stabilnym, w którym zmiany nie są dokonywane co kilka tygodni, w którym nie muszę w postępowaniu karnym stosować trzech procedur (nie licząc kodeksu karnego skarbowego i kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia) i dużej części aktywności poświęcać na ustalenie, który przepis i w jakim brzmieniu stosować. Przecież pamiętać trzeba, że stabilność prawa to cecha służąca głównie obywatelom, a mam wrażenie, że za jej brak i za konsekwencje tego społeczeństwo obwinia sądy. Uważam, że modyfikacji powinny ulec przepisy uprawniające do dyscyplinowania sędziów, ale moje doświadczenie podpowiada, że wystarczające byłoby zwiększenie uprawnień kolegiów sądów.
Wymiar sprawiedliwości wymaga zmian. Nie muszą być rewolucyjne, jednak do ich sensownego przeprowadzenia potrzebne jest współdziałanie wszystkich, dla których sprawna władza sądownicza jest istotą państwa. Pożądane jest także zaangażowanie przedstawicieli środków masowego przekazu. Krytyczne, ale rzetelne, rzeczowe, wolne od uprzedzeń i sugerowania nieustających patologii.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama