Demokracja to nie wszystko. W państwie prawa potrzebna jest jeszcze praworządność. Jej naruszenie ma miejsce wtedy, gdy organy państwa łamią prawo. To się niestety zdarza w każdym państwie.
Ale gdy łamanie prawa przez konstytucyjne organy państwa nie spotyka się z sankcją, gdy nikt nie może rządzących kontrolować, powstaje bezprawie – naruszenie zasady państwa prawnego (art. 2 konstytucji). Patrzenie władzy na ręce to przykra i trudna rola trybunałów.
Apolityczność TK to hasło, którego pełna realizacja nie jest możliwa. Żaden sąd nie jest tak blisko polityki jak Trybunał Konstytucyjny. Nie tylko ze względu na sposób wyboru sędziów, ale przede wszystkim na materię, w zakresie której wydaje orzeczenia. Konstytucja nasiąknięta jest polityką. I chyba dlatego wyraźnie rozróżnia sądy i trybunały, akcentując silny związek z polityką obydwu trybunałów: stanu i konstytucyjnego. Pierwszy ma sądzić polityków za złamanie konstytucji. Drugi ocenia, czy prawo uchwalane przez polityków jest zgodne z konstytucją, eksponując niefachowość lub złą wolę w procesie stanowienia prawa. Żadnego z tych trybunałów politycy nie lubią i lubić nie mogą. Gdy atakują TK, podstawowym argumentem jest to, że jego sędziowie pochodzą z nominacji opozycji („opozycja zawłaszczyła TK”). A tak właśnie ma być. Gdyby TK był obsadzany przez partię rządzącą po wygranych wyborach, stałby się fasadą; kolejną instytucją afirmującą dokonania władzy i przyklaskującą jej. Choć TK dokonywać ma oceny zgodności z konstytucją aktów stanowienia prawa, opierając się na obiektywnej wykładni, to z ustrojowego punktu widzenia pełni także rolę ochrony mniejszości. W tym doszukiwać się można sensu wyborów sędziów TK przez parlament, w trakcie którego kadencji wygasają mandaty wcześniej wybranych.
Nominacja składu TK przez przyszłą opozycję to sensowny mechanizm prawny. Kadencja sędziego TK trwa 9 lat. Dwie kadencje Sejmu to 8 lat. Jeśli partia rządzi przez dwie kadencje, wymieni skład prawie całego TK, gdyż wymiana sędziów następuje rotacyjnie. Jeśli rządzi tylko jedną kadencję, wymieni około połowy składu. I tak właśnie być powinno. U podłoża tej zasady leży głęboka myśl. Partia, która wygrywa wybory, dostaje wszystko, w myśl zasady „winner takes all”. Dostaje większość parlamentarną, cały rząd, czasami także urząd prezydenta. Obsadza administrację rządową, a gdy wygra wybory samorządowe, to i samorządową. Ma wszystkie resorty – również te siłowe, obsadzane niekiedy z niezwykłą wręcz fantazją. To są prawa demokracji. By uchronić się przed dyktatem większości, niezbędna jest jednak konstytucyjna kontrola. Konstytucja wyznacza nieprzekraczalne w państwie prawa granice.
Przede wszystkim dla ochrony konstytucyjnych zasad i praw mniejszości wymyślono TK. Chodzi o to, żeby partia, która nie uzyskała w wyborach większości konstytucyjnej, musiała postępować zgodnie z konstytucją. A jeśli uzyskała taką większość, to by ewentualnie ją zmieniła w zgodny z prawem sposób. Tylko wtedy mamy państwo prawa.
TK jest dla wygrywających wybory niewygodny. W powyborczej, zwycięskiej euforii przypomina politykom, że nie działają bez ograniczeń. Mówi: „jesteście jak zarząd spółki, zarządzacie w imieniu całej spółki; nie oznacza to, że jesteście jej właścicielami. Mimo że jesteście wybrani przez większość, musicie przestrzegać prawa i statutu, bo chronić też trzeba mniejszość”. Analogiczne znaczenie ma ograniczenie rządu i parlamentu RP konstytucją i ustawami. To nie Sejm ocenia konstytucyjność aktu normatywnego poprzedniego Sejmu, tylko TK. Czy się to komuś podoba, czy nie. Bo prawo jest w Polsce stanowione i dla większości, i dla mniejszości. Rzeczpospolita jest wszakże dobrem wspólnym wszystkich obywateli (art. 1 konstytucji). Można sądzić, że większość nie jest zagrożona, bo realizowany będzie program polityczny, na który głosowała – choć byłoby ryzykowne oparcie gwarancji poszanowania konstytucji tylko na tym założeniu. Z punktu widzenia mniejszości rolą TK jest zaś zagwarantowanie, by realizacja programu zwycięskiej partii nie naruszała konstytucyjnie zagwarantowanych praw. Sędziowie TK nominowani przez poprzedni Sejm dają większą gwarancję, że te prawa dostrzegą i ochronią. A jeśli nie, to mniejszość może mieć pretensje tylko do swoich reprezentantów. I dlatego warto dobrze wybierać sędziów.
Aby jednak dobrze wybrać, trzeba postępować według sensownych procedur. Jeśli mielibyśmy wybrać pięć diamentów, to wybór dokonany na przestrzeni trzech miesięcy, z puli wyselekcjonowanej przez szlifierzy i z uwzględnieniem opinii jubilerów, będzie dobry. Jeśli zaś wybieramy na jutro i według własnego uznania, sięgniemy po szkiełka.
Trzeba dać prawo wysuwania kandydatów na sędziów TK środowiskom prawniczym: adwokaturze, wydziałom prawa i innym zawodom. Etap głosowania politycznego musi być na samym końcu, by wybór następował z puli najlepszych fachowców. Trzeba pamiętać, że wybrani na 9-letnią (i tylko jedną) kadencję sędziowie uniezależnią się od polityków i nie będą im posłuszni. Zresztą ci usłużni, lecz słabi merytorycznie, i tak nie przekonają składu sędziowskiego.
Ci najlepsi zawsze będą prawnikami, nie politykami. Dla nich ważniejsze będą wartości konstytucyjne i prawne niż polityczne. Bo tak prawnicy są szkoleni, tak pracują i tak rozumują. Brak możliwości ponownego wyboru na stanowisko sędziego TK jest dodatkową gwarancją, że sędziowie TK nie będą politycznie posłuszni. Przewidujący politycy powinni postępować tak, by rządzić przez kolejne dwie kadencje. W tym czasie mogą wymienić cały skład TK. Gdy odejdą od władzy, to ten trybunał będzie chronił prawa ich wyborców. I oby następny rządzący nie próbowali tym wyborcom prawa tego odebrać.