Dawno nie miałem tak mieszanych odczuć, jak po wtorkowym wyroku unijnego trybunału w sprawie Facebooka. Dla przypomnienia – uznał on, że program Safe Harbour, który dawał amerykańskim firmom podstawę do przesyłania danych osobowych Europejczyków do USA, jest nieważny. A to dlatego, że tamtejsze służby mają do tych danych zbyt łatwy dostęp.

Z jednej strony, tylko się cieszyć. Okazuje się, że zwykły austriacki student może skutecznie postawić się takim gigantom jak Facebook czy Komisja Europejska. Świadomość, że dla luksemburskiego trybunału wszyscy jesteśmy równi, jest budująca.
Z drugiej jednak strony – czy rzeczywiście? Już kilka godzin po ogłoszeniu wyroku na specjalnie zwołanej konferencji prasowej Frans Timmermans, pierwszy wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, tłumaczył, że amerykańskie firmy będą mogły dalej przesyłać dane Europejczyków. Są przecież inne podstawy prawne, jak choćby standardowe klauzule umowne.
Rzeczywiście, prawo unijne przewiduje kilka możliwości legalizacji transferu danych poza UE. Każdy z nich wymaga jednak, by dane podlegały ochronie nie mniejszej, niż wynika to z przepisów UE. Trybunał zaś wyraźnie stwierdził, że prawo amerykańskie takiej ochrony nie zapewnia.
Wychodzi więc na to, że trybunał sobie, a KE sobie (oczywiście z pełnym poszanowaniem wyroku). Powód jest prosty – interesy z amerykańskimi firmami są zbyt ważne, by rzucać im kłody pod nogi. Nawet gdy tymi kłodami są prawa tak fundamentalne, jak ochrona prywatności.
Najzabawniejsze zaś jest to, że wyrokiem unijnego trybunału dużo bardziej przejęto się za wielką wodą. Organizacja Information Technology and Innovation Foundation stwierdziła nawet, że gorsze od tego orzeczenia mogłoby być tylko przecięcie siekierą podmorskich światłowodów. Daje to niby szansę na wynegocjowanie z USA lepszego porozumienia. Pytanie tylko, czy KE z tej szansy skorzysta?