Jest w Polsce urząd, którego funkcjonowanie jest uzależnione od tego, czy jedna osoba nie złapie grypy. Nie chodzi o jakąś małą, gminną czy powiatową jednostkę. To nie byle jaki urząd – centralny, odpowiedzialny za nadzór nad rynkiem o wartości ponad 133 mld zł rocznie. Nazywa się Urząd Zamówień Publicznych.
Z jakichś względów pani premier nie za bardzo o niego dba. Nie żeby go gnębiła, po prostu nie przywiązuje specjalnej wagi. Jak już jest, to niech będzie, ale przejmować się nim specjalnie nie będziemy. Od dwóch lat nie ma prezesa? A na co komu prezes. Jest osoba pełniąca obowiązki. Można zaoszczędzić na etacie.
Przesadzam? Jeśli nawet, to niewiele. Gdy na początku roku jeden z posłów złożył interpelację w sprawie przedłużającego się wakatu na stanowisku prezesa UZP, usłyszał od ówczesnego wiceszefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michała Deskura, że urząd świetnie funkcjonuje i bez prezesa. Osoba pełniąca obowiązki zapewnia bowiem „ciągłość zadań na tym stanowisku”.