"Gazeta Wyborcza" dostrzegła kilka dni temu problem, o którym przedstawiciele prawniczych samorządów mówili od dawna, a mianowicie bezrobocie profesjonalnych prawników. Okazuje się, że ponad 200 radców prawnych i adwokatów zarejestrowało się jako osoby poszukujące pracy.
Wydaje się, że samo sformułowanie „bezrobotni radcy prawni i adwokaci” brzmi nieprawdopodobnie. Podejrzewam, że tematowi poświęcono artykuł ze względu na pewną sensacyjność: oto mamy bowiem przedstawicieli nielubianych korporacji, którzy szukają zatrudnienia. A dobrze im tak, chciwym i pazernym tłustym kotom – pomyśli sobie przeciętny czytelnik. Swoiste polskie Schadenfreude...
Jakie komentarze pojawiają się w artykule? Od „To dobrze, rynek zweryfikuje, kto jest dobry, a kto zły”, po „Mnie to nie dotyczy” i „Dotyczy to tylko młodych”. Pierwszy pogląd zauważa prawo popytu i podaży, dwa pozostałe – nie.
Może czytam złe książki i w dodatku mój dyplom z zarządzania niezłego, bo amerykańskiego uniwersytetu nadaje się do kosza? Oto bowiem okazuje się, że dwa prezentowane poglądy sprowadzają się do następującego założenia: ci „z nazwiskami” mogą spać spokojnie razem z tymi, którzy na rynku funkcjonują wiele lat. Uf. Można by pomyśleć, że nic się nie stało, bo problem dotyczy tylko młodych radców prawnych lub tych, którzy dopiero wchodzą na rynek.
Otóż spieszę donieść, że, po pierwsze, tzw. młodzi radcy prawni i adwokaci to blisko połowa członków samorządu. Po drugie, nie jest możliwe wyłączenie części rynku spod obowiązywania prawa popytu i podaży. Wniosek jest zatem niezwykle prosty: zjawisko dotyczy wszystkich! Z ryzykiem spadku cen muszą się liczyć wszyscy bez względu na wiek. Oczywiście ci, którzy mają wyjątkową pozycję rynkową lub potrafią wygenerować wartość dodaną dla swoich klientów, mają luksus pozostawania niewrażliwymi (na razie) na ruchy cen. Ale uderzmy się w piersi: czy uczymy radców prawnych i adwokatów, jak skutecznie konkurować na rynku? Kilka godzin na aplikacji na temat marketingu usług prawniczych to w zasadzie prawie nic. Z drugiej strony entuzjazmu u aplikantów też nie zaobserwowałem. Niestety.

Podejrzewam, że tematowi poświęcono artykuł ze względu na sensacyjność: oto mamy bowiem przedstawicieli nielubianych korporacji, którzy szukają zatrudnienia. A dobrze im tak, chciwym i pazernym tłustym kotom – pomyśli sobie przeciętny czytelnik. Swoiste polskie Schadenfreude...

Musimy sobie zdać sprawę, że model wykonywania zawodu polegający na oczekiwaniu za biurkiem na klienta przechodzi do historii i zastępowany będzie przez modele proaktywne. Ba, ale co to znaczy? Czy to nie aby zakazana reklama utożsamiana przez niektórych z trądem? Na marginesie: od lat obserwuję dyskusję na temat tzw. reklamy, w ramach której głos zabierają osoby nieznające się zarówno na marketingu, jak i na wspomnianej reklamie. Dyskusja ta sprowadza się do kilku powtarzanych fraz, jak choćby: „Nie jesteśmy proszkiem do prania” (wskazujących na głęboką niewiedzę, gdyż telewizyjna reklama proszku właściwa jest dla zakupów impulsowych dotyczących dóbr szybko zbywalnych, a nie profesjonalnych usług). Do dziś pamiętam, jaką wściekłość wzbudziła niewinna wizytówka kancelarii wklejona do kolorowego miesięcznika (a to właśnie przykład strategii proaktywnej).
Co zatem możemy zrobić? Najgorsze, to przejść nad problemem bezrobocia do porządku dziennego. Wyobrażam sobie, że oba samorządy pomogą potrzebującym. Jak? Nie są w stanie znaleźć im pracy, ale mogą zorganizować dla nich warsztaty, które z jednej strony będą koleżeńskim wsparciem, a z drugiej strony – wskażą kierunki działań, z marketingiem włącznie. Chodzi przecież o nasze koleżanki i naszych kolegów.