Dozwolony użytek edukacyjny to taki wyjątek, który pozwala nauczycielom w szkole wyświetlać uczniom filmy czy rozdawać ksero fragmentów książek nie martwiąc się o prawa autorskie. Sejm przyjął nowelizację w wersji pozwalającej na to wyłącznie instytucjom naukowym i uczelniom. Nie zgodził się na rozszerzenie tego przywileju na biblioteki, muzea czy organizacje pozarządowe. Miałem okazję wysłuchać w Tok FM pasjonującej dyskusji na ten temat. Jarosław Lipszyc z Koalicji Otwartej Edukacji tłumaczył, że w bibliotekach czy świetlicach nie będzie można organizować nawet zwykłej prezentacji. Wcześniej trzeba by bowiem dostać zgodę i zapłacić tantiemy od każdego pokazywanego w niej zdjęcia. Spotkało się to z ostrą ripostą posłanki Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej, przewodniczącej sejmowej komisji kultury i środków przekazu. Dowodziła, że biblioteki czy NGO-sy nie ucierpią, bo będą mogły posłużyć się prawem cytatu. Bo gdy ona co roku chodzi do zaprzyjaźnionej fundacji, czytać dzieciom bajki, to robi to właśnie w ramach prawa cytatu.
Ale pani poseł niestety się myli. Po pierwsze, cytatem można się posłużyć wyłącznie w ramach samoistnego utworu. Co to oznacza? Abym mógł cytować choćby fragment czyjegoś utworu, sam muszę coś tworzyć. Nie mogę tak po prostu przepisać kawałka czyjegoś artykułu i wrzucić do internetu. Posłanka zaś nie może w ramach cytatu odczytać dzieciom bajki. Może natomiast przygotować wykład na temat twórczości jej autora, w ramach którego zacytuje fragmenty. Po drugie, cytat może być użyty tylko w określonym celu, takim jak wyjaśnianie, polemika, analiza krytyczna i naukowa czy nauczanie. Zwykłe odczytanie utworu cudzego autorstwa nie spełnia również tej przesłanki.
Na koniec mała przestroga. Trzy lata temu belgijskie media obiegła wiadomość, że tamtejsze stowarzyszenie twórców zażądało pieniędzy od biblioteki w niewielkiej miejscowości Dilbeek za to, że wolontariusze czytali w niej dzieciom książki. Zupełnie tak jak pani poseł.