Weto – to nie brzmi dobrze i pachnie upadkiem Rzeczypospolitej. Ale weto nie jest takie złe. To wymyślona trzecia droga na wypadek, gdy prezydent nie chce ustawy podpisać, ale też woli nie topić jej własnoręcznie przed Trybunałem Konstytucyjnym. Bo głowa państwa ma prawo się wahać. Może nie chcieć wziąć na siebie odpowiedzialności ani za podpis pod wątpliwym prawem, ani za wyrzucenie go do kosza. Piąty ustęp art. 122 konstytucji pozwala wówczas odesłać ustawę do ponownego głosowania przez Sejm. Aby stać się prawem, musi ona zdać wtedy trudniejszy egzamin i znaleźć poparcie 3/5 (a nie zwykłej większości) posłów. Jeśli zda, prezydent nie może już podpisu odmówić.

Problem w tym, że kończący swą kadencję prezydent Komorowski wahać się nie lubi. Nawet jak się waha, to z pewną taką nieśmiałością. I z art. 122 ust. 5 skorzystał tylko kilka razy (ostatnio rok temu). Wczoraj – nie po raz pierwszy – wolał pomieszać dwa porządki konstytucyjnej kontroli. Podpisując ustawę o in vitro – a więc rezygnując z przysługującej mu kontroli prewencyjnej – od razu zgłosił do niej konstytucyjną wątpliwość, zapowiadając tym samym kontrolę następczą. Podobny manewr wykonywał już wcześniej – z ustawą o OFE i o niebezpiecznych przestępcach. I również wtedy był krytykowany. Nie można bowiem mienić się „strażnikiem konstytucji”, jeśli jedną ręką podpisuje się ustawę, zarządzając tym samym jej wejście w życie, a drugą sporządza się wniosek o zbadanie, czy rzeczywiście wszystko jest z nią w porządku.
Problem w tym, że ustawa o in vitro mogłaby egzaminu 3/5 głosów nie zdać. A prezydent na odchodne nie mógł popsuć tak pięknie rozwijającej się kampanii. Za psucie reguł odpowie przecież tylko przed historią – czyli przed nikim.