Gdy osiem lat temu uchwalano przepisy ograniczające prawo do składania odwołań w tańszych przetargach, głównym argumentem byli pieniacze, którzy celowo mieli blokować przetargi. Bez względu na to, czy był choćby cień szansy na wygraną, mieli oni na złość urzędnikom wnosić odwołania tylko po to, by wydłużyć procedury.
Tak przynajmniej głosili zwolennicy zmian, które doprowadziły do tego, że przykładowo w przetargu budowlanym do wartości prawie 22 mln euro nie można zakwestionować opisu przedmiotu zamówienia, bezpodstawnego unieważnienia przetargu czy też wyboru najkorzystniejszej oferty. Umówmy się – w tych przetargach urzędnicy są praktycznie bezkarni, bo przedsiębiorcy nie mają prawa podważyć ich wyników. Jeśli prezydent miasta chce jeździć limuzyną określonej marki, to będzie nią jeździł, bo inni dilerzy nie mają prawa podważyć parametrów jednoznacznie przesądzających o zwycięzcy.
Patrząc na statystykę, która pokazuje, że w 40 proc. sporów przetargowych racja jest po stronie przedsiębiorcy, zastanawiam się, gdzie się podziali ci wszyscy pieniacze. Czyżby w droższych przetargach ich nie było? Przecież 10 tys. czy 20 tys. zł wpisowego, które trzeba zapłacić, mniej boli przy przetargu liczonym w setkach milionów niż w tym o wartości setek tysięcy złotych.
W związku z propozycją przywrócenia pełnego prawa odwoławczego w tańszych przetargach niebawem znów można spodziewać się dyskusji o pieniaczach. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że tym razem posłowie sięgną do twardych danych, a nie będą ulegać nierzeczywistym fobiom.