Przeciętny Smith z Lincolnshire ma coraz bardziej utrudniony dostęp do pomocy prawnej, a młody prawnik – marne szanse na szybką karierę. Renomowane brytyjskie kancelarie nie mają jednak powodów do narzekania. Ich drzwi szturmują tyleż kłótliwi, co majętni klienci ze Wschodu.
Kiedy pół roku temu świat obiegła wiadomość, że w nowojorskim sądzie rosyjski oligarcha Leonid Lebiediew złożył pozew o 2 mld funtów odszkodowania przeciwko swoim byłym partnerom biznesowym, można było niemal usłyszeć jęk zawodu wydobywający się z luksusowych gabinetów firm prawniczych w londyńskim City. Do tej pory to Wydział Ławy Królewskiej Wysokiego Trybunału rozstrzygał wszystkie najważniejsze spory gospodarcze prowadzone przez arcybogatych banitów z Rosji, a solicitorzy z renomowanych kancelarii i elitarne zespoły barristerskie (chambers) miały monopol na ich obsługę prawną.
Żeby przekonać się, ilu miliarderów ze Wschodu polega na bezstronności i niezależności brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości, wystarczy zresztą spojrzeć na listę najgłośniejszych spraw magnatów rosyjskich, które w ostatnich latach trafiły na wokandę sądu gospodarczego w Londynie. Otwiera ją prawdopodobnie największy w historii brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości proces cywilny wytoczony przez skonfliktowanego z Kremlem oligarchę Borysa Bierezowskiego swojemu byłemu protegowanemu, a dziś właścicielowi klubu piłkarskiego Chelsea Romanowi Abramowiczowi w 2011 r. Stawką było 3 mld funtów odszkodowania za rzekomo przymusową sprzedaż udziałów w państwowym gigancie naftowym Gazprom Neft (wówczas Sibneft).
Bierezowski ostatecznie nie tylko przegrał sprawę, ale też musiał zwrócić młodszemu koledze koszty postępowania sądowego w wysokości 35 mln funtów (samo honorarium pełnomocnika Abramowicza miało sięgać nawet 10 mln funtów). Szacuje się też, że łączny rachunek wystawiony przez biorących udział w procesie prawników obu stron opiewał na blisko 100 mln funtów.
1500 funtów za godzinę
Kilka miesięcy później, po publikacji sprawozdań finansowych za 2011 r., okazało się, że 100 największych firm prawniczych w Anglii i Walii wypracowało rekordowe 5,4 mld funtów zysku, a tym samym po raz pierwszy przekroczyło niewyobrażalną jeszcze dekadę wcześniej granicę 5 mld funtów. Analitycy branży prawniczej jednomyślnie stwierdzili wówczas, że do wzrostu znacząco przyczyniły się sądowe batalie rosyjskich oligarchów. Jak podaje brytyjski magazyn „The Lawyer”, doświadczeni barristerzy (czyli prawnicy z uprawnieniami do występowania w sądach wyższych instancji) nie oszczędzają się w walce o takich klientów, gdyż oprócz wielu interesujących doświadczeń czekają na nich stawki sięgające nawet 1500 funtów za godzinę.
Mimo że prawnicy z City mogli zinterpretować przypadek Lebiediewa i pozwanych przez niego biznesmenów jako niepokojący precedens, to jednak nic nie zapowiada, aby śladem jednego rosyjskiego miliardera wkrótce poszli następni. O sprzyjający Rosjanom klimat dla inwestycji w angielski rynek usług prawnych szczególnie dba charyzmatyczny i ekscentryczny burmistrz Londynu Boris Johnson (jego przodkowie podobno zresztą pochodzą z Rosji). Podczas konferencji Konfederacji Przemysłu Brytyjskiego w 2012 r., jednego z najważniejszych dorocznych wydarzeń biznesowo-politycznych, bez dyplomatycznych ceregieli otwarcie wezwał ich do składania przeciwko sobie pozwów w sądach w City.
„Jeśli jeden oligarcha czuje się szkalowany przez drugiego, londyńscy prawnicy będą jak balsam na ich ego. (...) Nie wstydzę się powiedzieć skrzywdzonym żonom miliarderów z całego świata: jeśli chcecie wyczyścić ich konta bankowe, idźcie do sprzątaczy w Londynie, będą wam za to wdzięczni” – bezceremonialnie zachęcał burmistrz Johnson.
Apel polityka najwyraźniej poskutkował, bo wystarczy wspomnieć, że w sądzie gospodarczym przy Fetter Lane toczy się obecnie m.in. sprawa Wiktora Pinczuka, ukraińskiego oligarchy oraz przyjaciela Eltona Johna i Tony’ego Blaira, który pozwał dwóch innych ukraińskich miliarderów za niezwróconą pomoc finansową, domagając się od nich 2 mld funtów odszkodowania. Do Londynu trafia też coraz więcej sporów rodzinnych, zwłaszcza pozwów rozwodowych, z krajów arabskich.
Z danych Wysokiego Trybunału (High Court), wynika, że już w ponad 60 proc. sprawach kierowanych do wydziału gospodarczego zaangażowani są Rosjanie lub obywatele krajów Europy Wschodniej. Co więcej, obraz, jaki wyłania się z analizy wyroków tego sądu, wskazuje, że londyński rynek usług prawnych jest dziś najbardziej zglobalizowanym rynkiem na świecie, który może z powodzeniem stawać w szranki z Nowym Jorkiem o miano prawniczej stolicy świata. W latach 2008-2013 w ponad trzech czwartych sporów gospodarczych zainicjowanych przed tamtejszym sądem strony pochodziły bowiem spoza Wysp Brytyjskich, a 24 proc. z nich było obywatelami państw Europy kontynentalnej.
Wśród Rosjan i biznesmenów z krajów arabskich szczególnym zaufaniem cieszy się też Międzynarodowy Trybunał Arbitrażowy w Londynie, który pod względem liczby i wartości prowadzonych spraw pozostawia azjatyckie ośrodki arbitrażowe daleko w tyle. Jak donosił w zeszłym roku dziennik „Financial Times”, Arabia Saudyjska zaczęła nawet aktywnie lobbować w brytyjskim rządzie o zgodę na otworzenie prywatnego sądu arbitrażowego, który dyskretnie zajmowałby się delikatnymi i niezwykle lukratywnymi sprawami saudyjskich biznesmenów.
Rekordowe zyski największych
Sektor prawniczy Anglii i Walii generuje rocznie zyski przekraczające 21 mld funtów, a z obliczeń samorządu zawodowego (Law Society) wynika, że za każdym funtem wydanym na usługi prawne idą dwa kolejne przeznaczone na wydatki towarzyszące (transport, hotele itd.) – co ma realny wpływ na gospodarkę. Nic zatem dziwnego, że w promowanie brytyjskich adwokatów i sądów wśród kłótliwych multimilionerów i ponadnarodowych korporacji energicznie włączają się kolejni ministrowie sprawiedliwości. Organizując w Rosji i w Indiach m.in. specjalne eventy na temat funkcjonowania systemu common law i arbitrażu handlowego, starają się uczynić wyspecjalizowaną pomoc prawną sztandarowym towarem eksportowym Wielkiej Brytanii, a Londyn – globalnym centrum rozstrzygania sporów.
Pomimo wciąż odczuwalnych skutków kryzysu i presji klientów na obniżanie stawek godzinowych duże firmy prawnicze w Wielkiej Brytanii w tych nieidealnych warunkach radzą dziś sobie równie dobrze jak banki inwestycyjne w Stanach Zjednoczonych. W roku finansowym 2013/2014 100 czołowych kancelarii prawnych na Wyspach wypracowało w sumie ponad 6,3 mld funtów zysków (skok o 550 mln funtów w porównaniu z rokiem poprzednim). Liczba partnerów w największych firmach prawniczych zarabiających rocznie co najmniej 1 mln funtów przekroczyła z kolei tysiąc. Co więcej, z badania przeprowadzonego kilka miesięcy temu przez banki NatWest i Royal Bank of Scotland wynika, że niemal połowa małych i średnich kancelarii prawnych spodziewa się w bieżącym roku wzrostu zysków nawet o 10 proc. W przypadku dużych firm prawniczych odsetek optymistycznie nastawionych partnerów zarządzających sięga aż 60 proc.
Tracą najsłabsi
Podczas gdy brytyjskich rząd robi, co może, aby kontrakty gazowe rosyjskich oligarchów i papiery rozwodowe saudyjskich księżniczek sporządzali renomowani prawnicy z City, przeciętny Smith z Lincolnshire ma coraz bardziej utrudniony dostęp do pomocy prawnej. W styczniu br. minister sprawiedliwości Chris Grayling ogłosił, że wynagrodzenia za urzędówki w sprawach karnych spadną o 17,5 proc. dla solicitorów oraz o 6 proc. dla barristerów. Ponadto liczba kontraktów na pomoc prawną ma stopniowo obniżyć się z 1600 do 525 (dotyczą one tylko solicitorów). Ponawiane w ciągu ostatnich miesięcy protesty nie przyniosły żadnego skutku i pomimo zapowiedzi samorządu, że na skutek cięć wielu prawników może stracić pracę lub zrezygnować ze spraw urzędowych, rząd zgodnie z planem przystąpił do ich wdrażania.
Z podobnym oburzeniem środowiska spotkał się obowiązujący od ubiegłego roku program oszczędnościowy dla wymiaru sprawiedliwości, który wyeliminował darmową pomoc prawną m.in. w sprawach o opiekę nad dziećmi, imigracyjnych, mieszkaniowych i zadłużeniowych.
Rząd spodziewał się, że do wypełnienia tej luki przyczyni się obowiązująca od 2011 r. ustawa, która spowodowała, że rynek usług prawniczych w Anglii i Walii teoretycznie stał się jednym z najbardziej zliberalizowanych rynków na świecie. Jej przepisy są popularnie określane mianem „Tesco law”, gdyż miały one sprawić, że kupowanie usług prawnych stanie się równie łatwe, tanie i wygodne co zakup puszki fasoli. Ustawa odebrała monopol kancelariom na doradztwo prawne, przewidując tzw. alternatywne struktury biznesowe, podmioty z licencją na świadczenie pomocy prawnej, w których udziałowcami lub właścicielami mogą być przedsiębiorcy bez dyplomu ukończenia studiów prawniczych.
Punkty udzielania porad prawnych zlokalizowane w supermarketach czy bankach teoretycznie mają zaś zapewnić konsumentom lepszy dostęp do wymiaru sprawiedliwości oraz wywrzeć presję cenową na duże firmy prawnicze. Na razie wszystko wskazuje na to, że żaden z tych celów nie został osiągnięty.
Według Jima Diamonda, brytyjskiego eksperta w sprawach kosztów prawnych, w ciągu minionej dekady godzinowe stawki partnerów w czołowych kancelariach prawnych wzrosły dwukrotnie. O ile młody, mało doświadczony prawnik z uprawnieniami zawodowymi zarabiał tam w 2003 r. średnio 185 funtów na godzinę, o tyle dziesięć lat później jego rówieśnik oczekiwał już 425 funtów.
Kiepskie perspektywy juniorów
Jednak dla sporej części absolwentów prawa na brytyjskich uniwersytetach posada w prestiżowej firmie prawniczej jest dziś nierealistyczną perspektywą. W czasie kryzysu duże kancelarie poprawiały swoją rentowność poprzez zmniejszanie liczby nowych etatów dla junior associates oraz przerzucanie ich zadań na asystentów prawnych (paralegals). A ponieważ mury brytyjskich uczelni opuściły w ostatnich latach wyjątkowo liczne rzesze adeptów prawa, wielu z nich musiało zdecydować się na pracę poniżej swoich ambicji i oczekiwań finansowych, zwłaszcza gdy od żadnej kancelarii nie otrzymali oferty odbycia obowiązkowego, dwuletniego stażu zawodowego.
Bez większych problemów dostałam propozycję kontraktu o staż w 2007 r., czyli na krótko przed załamaniem na rynkach finansowych. Kiedy zaczynałam już pracę w swojej obecnej firmie w 2011 r., spotkałam jednak sporo znajomych z wydziału prawa, którzy musieli odłożyć swoje plany zawodowe na później, gdyż nie udało im się dostać na staż – mówi Amanda Bell, prawniczka w międzynarodowej kancelarii Withers w Londynie.
Choć wprawdzie większość firm w City nie uskarża się dziś zbytnio na trudne warunki rynkowe, to wiele z nich nie widzi też powodów, aby tworzyć nowe miejsca pracy dla młodych prawników, skoro można ich łatwo zastąpić paralegalami i coraz popularniejszym specjalistycznym oprogramowaniem do przeglądu dokumentacji. Jak pokazuje wspomniany wcześniej raport banków NatWest i Royal Bank of Scotland, 30 proc. badanych dużych i średnich kancelarii planuje w ciągu najbliższego roku zwiększyć liczbę stanowisk asystentów prawnych lub skorzystać z outsourcingu.
Zdaniem Jamesa O'Connella z Instytutu Asystentów Prawnych solicitorzy postawili tak zaporowe warunki finansowe, że z biegiem czasu niektórzy zostaną całkiem wypchnięci z londyńskiego rynku, a zawody prawnicze zdominują właśnie paralegale. Ich kompetencje doskonale wpisują się zresztą w coraz wyraźniejszą w wielu branżach, takich jak ubezpieczenia, usługi finansowe i bankowość, tendencję do rozbudowywania wewnętrznych departamentów prawnych. Solicitorom pozostaną za to nieskończone możliwości pracy w międzynarodowych ośrodkach biznesowych, w których system prawny jest oparty na common law.
Ogromna rzesza prawników zatrudnionych w kancelariach przyjmuje obecnie tymczasowe kontrakty o pracę w Dubaju czy Singapurze – podkreśla Amanda Bell.
W cyklu poświęconym perspektywom zawodowym prawników w różnych częściach świata ukazały się już teksty poświęcone rynkowi amerykańskiemu („Rzeczywistość zupełnie inna niż w filmie”, Prawnik 138 z 18 lipca 2014 r.), niemieckiemu („Przetrwają tylko specjaliści”, Prawnik 143 z 25 lipca 2014 r.) i azjatyckiemu („Najlepsi są ci, którzy najmniej kosztują”, Prawnik 148 z 1 sierpnia 2014 r.).