Pomimo długich godzin pracy i spadku wynagrodzeń, wielkie firmy prawnicze wciąż oferują najlepsze warunki zatrudnienia dla początkujących prawników w porównaniu z innymi pracodawcami - twierdzi prof. Deborah Jones Merritt z szkoły prawa na Uniwersytecie Stanowym Ohio, która jako jeden z pierwszych przedstawicieli środowisk uniwersyteckich zaczęła otwarcie krytykować politykę wyższych uczelni.

Krytycy amerykańskiej branży prawniczej często określają ją mianem zamkniętego bractwa. Co to oznacza w praktyce?

Zawód prawnika w Stanach Zjednoczonych działa jak taka średniowieczna gildia. W przeciwieństwie do zawodów medycznych nie ogranicza dostępu do kształcenia. Wręcz przeciwnie, w zasadzie wszystkim chętnym umożliwia się rozpoczęcie studiów prawniczych, a tym samym wejście na ścieżkę kariery w tej branży. Droga do celu jest jedna długa, kosztowna i żmudna, a do tego oparta na ostrej rywalizacji, z której większość i tak w końcu odpadnie, nawet jeśli była na właściwym torze. Absolwenci, którzy nie znajdują szybko satysfakcjonującego zatrudnienia w swoim zawodzie albo nie są w stanie zainwestować czasu i pieniędzy w kolejne praktyki, zwykle się przekwalifikowują i znajdują inne zajęcia, co uwalnia ten system od presji i dzięki temu nadal on działa. Inni z kolei wprawdzie mają energię, aby kontynuować swoje starania, ale ostatecznie rezygnują, kiedy tylko orientują się, że perspektywa nagrody jest zbyt odległa. Wiedza o tym, jak długa, droga i trudna jest droga do zawodu prawnika wywołuje zaś społeczną obawę, że rozregulowany rynek, który nie wymaga od swoich uczestników przejścia szeroko zakrojonego wyszkolenia, dostarcza słabej jakości usług.

Czy w tym wyścigu o pracę prestiż ukończonej szkoły prawa jest rozstrzygającym wyznacznikiem dla pracodawcy?

W okresie dobrej koniunktury duże, renomowane kancelarie prawne zatrudniały tylu młodych prawników, że oprócz absolwentów uniwersytetów z Ligi Bluszczowej na stanowiska „associate” mogły też liczyć osoby, które skończyły studia na niżej notowanych i mniej renomowanych uczelniach. Teraz, kiedy liczba nowych etatów dla „juniorów” drastycznie spadła, firmy mogą swobodnie przebierać tylko wśród absolwentów Yale i Harvarda. Oczywiście pracodawcy zawsze deklarują, że przede wszystkim poszukują kandydatów z dobrym praktycznym przygotowaniem do wykonywania zawodu, ale w rzeczywistości wciąż sugerują się przede wszystkim dyplomem ukończonej szkoły.

Czy obserwując swoich studentów i absolwentów, sądzi Pani, że są przygotowani do stawienia czoła trudnej sytuacji na rynku usług prawniczych?

Z pewnością są bardziej świadomi tego, co się dzieje dziś na rynku niż było to przed laty. Doskonałym tego wyrazem jest zresztą spadek liczby chętnych do studiowania prawa na uniwersytetach. Ci, którzy się jednak decydują, wydają się lepiej przygotowani do agresywnej walki o pracę oraz wykorzystywanie wszelkich możliwości, byleby tylko poprawić swoją pozycję względem innych.

Biorąc pod uwagę, że z powodu kryzysu liczba miejsc pracy na stanowiskach „associate” znacząco spadła, podobnie zresztą jak powiązane z nimi zarobki, czy z perspektywy młodych amerykańskich prawników duża kancelaria nadal pozostaje najbardziej pożądanym miejscem pracy?

Myślę, że tak, gdyż pomimo długich godzin pracy i spadku wynagrodzeń, wielkie firmy prawnicze wciąż oferują najlepsze warunki zatrudnienia w porównaniu z innymi pracodawcami. Z drugiej strony stanowisk "associate" jest coraz mniej i absolwenci prawa raczej potrafią dziś realistycznie ocenić, że prawdopodobnie mają na nie małe szanse. Dlatego też tak atrakcyjne wydaje się dziś dla nich zatrudnienie w administracji publicznej, zwłaszcza, że może się ono wiązać z umorzeniem długu studenckiego. Trzeba też podkreślić, że działalność wielonarodowych koncernów przestała być uzależniona od dostępu do amerykańskiego rynku usług prawniczych. W rzeczywistości coraz więcej globalnych firm bardziej ceni sobie doradztwo prawne świadczone przez kancelarie zagraniczne, niż drogich nowojorskich prawników. Absolwenci amerykańskich szkół prawa mogliby skorzystać z możliwości, jakie otwierają się dla nich w krajach, w których obowiązuje anglosaski system prawny. Szkoda tylko, że tak słabo znają obce języki.

Rozmawiała Emilia Świętochowska