Głosy zdecydowanych przeciwników wyroku TSUE w sprawie Google (C- 131/12), mówiące o tym że jest on zamachem na wolność słowa w internecie, są przesadzone. Wyrok nie daje bowiem każdemu „prawo do bycia zapomnianym” przez wyszukiwarkę, może stanowić natomiast krok naprzód w poszukiwaniu bardziej skutecznych narzędzi ochrony reputacji w Internecie – przekonuje Dorota Głowacka, prawniczka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka

Trybunał Sprawiedliwości UE stwierdził, że zasadne jest usunięcie z listy wyników wyszukiwania Google odniesień do urzędowego, nieaktualnego już ogłoszenia opublikowanego w archiwum internetowym jednej z hiszpańskich gazet. Mężczyzna, którego dotyczyła ta informacja, chciał, aby zniknęła ona z wyszukiwarki, ponieważ obawiał się, że nadal może negatywnie wpływać na jego reputację i pozbawić szans na rozwój zawodowy. Operator najpopularniejszej na świecie wyszukiwarki internetowej nie chciał się jednak na to zgodzić.

Wyrok TSUE umożliwia praktyczną realizację tzw. prawa do bycia zapomnianym / ShutterStock

Wolność słowa kontra prawo do prywatności

Wyrok TSUE jest istotny przede wszystkim dlatego, że skłania do refleksji nad rolą podmiotów takich jak Google w przestrzeganiu praw podstawowych. Niewątpliwie Google w dużym stopniu determinuje dziś sposób, w jaki korzystamy z internetu i przyczynia się do kształtowania norm we współczesnej komunikacji. Wyszukiwarka Google ma kluczowe znaczenie dla rozpowszechniania i dostępności informacji w sieci. Mimo to sam Google wolałby być wciąż postrzegany jedynie jako neutralny pośrednik. Tymczasem wyrok TSUE zwraca uwagę na fakt, że firma nie może funkcjonować w oderwaniu od poszanowania praw obywateli i może być zobowiązana do podjęcia odpowiednich działań zmierzających do ich pełniejszej ochrony w internecie.

Oczywiście warto dyskutować, czy wyrok nie przedkłada zbyt mocno ochrony prawa do prywatności nad wolność słowa. Trybunał opowiedział się przecież za usunięciem z wyników wyszukiwania linków, niezależnie od tego, czy treść, do której odsyłają, jest zgodna z prawem oraz czy faktycznie jest ona szkodliwa dla reputacji osoby, która domaga się tego środka. Z pewnością powoduje to ryzyko nadużyć i wpływa na ograniczenie wolności rozpowszechniania informacji przez administratorów portali, którzy mogą mieć trudności, aby dotrzeć ze swoim przekazem do szerokiego kręgu odbiorców. Wyrok ogranicza jednocześnie możliwość pozyskiwania pewnych informacji przez internautów. Zauważmy jednak, że Trybunał pozostawił pewne „furtki” pozwalające chronić swobodę wypowiedzi, z których powinni korzystać operatorzy wyszukiwarek, organy ochrony danych osobowych czy ostatecznie sądy oceniające podobne sprawy w przyszłości.

Politycy nie będą zapomniani

Jakie zatem ograniczenia dla „prawa do bycia zapomnianym” wprowadza wyrok TSUE? Po pierwsze, będą mogły użyć go tylko osoby fizyczne, ale już nie firmy czy rządy (i inne publiczne osoby prawne), którym zależy na ograniczeniu dostępu do niewygodnych dla nich informacji. Po drugie, na wyrok Trybunału nie będą mogły powołać się osoby „odgrywające ważną rolę w życiu publicznym”. To w zasadzie wyklucza z grona uprawnionych np. polityków i inne osoby, które chciałyby ukryć informacje ważne z punktu widzenia interesu publicznego. Dodatkowo wyrok mówi o usuwaniu linków ukazujących się po wpisaniu w wyszukiwarkę imienia i nazwiska konkretnej osoby. Trybunał wyjaśnił, że chodzi o to, aby wynik wyszukiwania, który składa się z określonego zestawienia informacji o jednostce, nie tworzył fałszywego profilu tej osoby, który mógłby niesprawiedliwie narażać jej reputację na szwank. Jest to ważne np. dla osób poszukujących pracy, których dane „googlują” potencjalni pracodawcy przed podjęciem decyzji o zatrudnieniu.

Pamiętajmy też, że nawet jeśli linki z wyszukiwarki zostaną usunięte, materiał źródłowy będzie nadal dostępny w internecie i możliwy do wyszukania w oparciu o inne kryteria niż imię i nazwisko. Wyrok nie zobowiązuje ponadto Google do prewencyjnego „cenzurowania” wyników wyszukiwania. Operator wyszukiwarki wciąż będzie mógł swobodnie indeksować zasoby internetu udostępnione przez administratorów stron i będzie zobowiązany reagować jedynie następczo na wezwania osób uprawnionych. I to nie bezwarunkowo, ale po odpowiednim wyważeniu kolidujących ze sobą wartości.

Wyrok TSUE nie był pierwszy

To nie pierwszy wyrok w Europie, który nakłada obowiązek wyeliminowania odniesień do pewnych treści z wyszukiwarki. Kilka miesięcy przed TSUE sądy w Francji i w Niemczech wydały podobne orzeczenia w sprawie Maxa Mosleya, który od paru lat starał się ograniczyć dostępność w internecie bezprawnie umieszczonych tam zdjęć, ukazujących go w intymnej sytuacji. Zmęczony beznadziejną batalią o zablokowanie kompromitujących materiałów na niezliczonych stronach internetowych, na których treści te i tak pojawiały się wciąż na nowo, Mosley zażądał od Google stworzenia automatycznego filtra. Miał on spowodować, że po wpisaniu w wyszukiwarkę imienia i nazwiska mężczyzny, nie ujrzymy linków do niewygodnych zdjęć. Oba sądy, francuski i niemiecki, orzekając w pierwszej instancji, uwzględniły żądanie powoda i nałożyły na Google obowiązek odpowiedniego filtrowania wyników wyszukiwania (wyroki nie są prawomocne). Sprawa Mosleya pokazuje, że usuwanie linków z wyszukiwarki może być szczególnie uzasadnione wtedy, kiedy zdjęcia, filmy czy komentarze, które bezprawnie ingerują w życie prywatne człowieka, zdążyły się na tyle „rozmnożyć” w sieci, że kontrola nad nimi przestaje być możliwa. W takiej sytuacji, „tradycyjne’ metody blokowania bezprawnych treści u źródła są bezskuteczne i wydaje się, że negatywne konsekwencje naruszenia może zminimalizować jedynie nałożenie ograniczeń na wyszukiwarkę, za pośrednictwem której większość osób w rzeczywistości dociera do niechcianych informacji.

Jeśli spojrzeć na powyższe wyroki, a także na inne wydane niedawno głośne orzeczenie TSUE w tzw. sprawie Digital Rights Ireland (C-293/12 i C-594/12) unieważniające dyrektywę dotyczącą retencji danych telekomunikacyjnych, wyraźnie widać, że sądy w Europie są coraz bardziej świadome współczesnych zagrożeń dla prywatności w internecie i starają się szukać nowych rozwiązań pozwalających obywatelom lepiej ją chronić. I to chronić zarówno przed ingerencją ze strony państwa, jak i prywatnych firm, zwłaszcza gdy te mają dominującą pozycję na rynku (niektóre źródła podają, że udział Google w rynku wyszukiwarek w Polsce wynosił w 2013 r. aż 97% ). Taki trend w europejskim orzecznictwie może przyśpieszyć prace nad planowaną reformą ochrony danych osobowych, które trwają obecnie w instytucjach UE, dając europejskim decydentom „zielone światło” do bardziej zdecydowanego forsowania regulacji podnoszących standardy ochrony prywatności w internecie.

Dorota Głowacka, prawniczka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka