Czy to dobrze, czy źle, kiedy prywatne firmy dostają prawo – a wręcz obowiązek – decydowania o tym, jakie informacje powinny być indeksowane przez internetowe wyszukiwarki? To łamigłówka, z którą odważnie zmierzył się Trybunał Sprawiedliwości UE



Sprawa, która dotyczyła obecnie najpopularniejszej wyszukiwarki i konkretnej firmy (Google Inc. przeciwko Agencia de Protección de Datos), będzie miała konsekwencje dla wszystkich wyszukiwarek i wszystkich użytkowników internetu. A skrajne reakcje, jakie wzbudza wyrok TSUE – od apokaliptycznej wizji końca wolnego internetu po entuzjazm w związku z wynalezieniem „prawa do zapomnienia” – świadczą o tym, że na postawione na początku pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Egzekwowanie praw i wolności obywatelskich rękami prywatnych firm to zgniły kompromis; być może konieczny w sytuacji, w której krytyczna infrastruktura społeczna – jaką stały się kluczowe usługi internetowe – jest prywatna i wymyka się narodowym jurysdykcjom. W wyniku tego kompromisu Google zapłaci cenę za swoją popularność, a my wszyscy – za krótkowzroczność, z jaką zaakceptowaliśmy prymat kilku firm w budowaniu globalnej, internetowej infrastruktury. Te społeczne i ekonomiczne uwarunkowania leżą u podstaw sprawy pana Gonzáleza i podobnych łamigłówek, od których w tak zorganizowanym internecie już nie uciekniemy.

Firma jako sędzia

Trybunał Sprawiedliwości UE musiał znaleźć rozwiązanie dla konfliktu interesów, który narodził się wraz z techniczną możliwością indeksowania i przeszukiwania wszystkiego, co kiedykolwiek zostało opublikowane. Konsekwencje publikacji ogłoszenia prasowego zmieniły się diametralnie, odkąd wiemy, że zawarta w nim informacja zawsze będzie możliwa do odnalezienia – nie zniknie wraz z ostatnim egzemplarzem gazety, a dostępu do niej nie ograniczą ściany biblioteki czy archiwum. Informacja, której publikacja kiedyś wydawała się uzasadniona ze względu na interes publiczny, dziś narusza dobra osobiste. Dlatego sąd doszedł do wniosku, że w niektórych przypadkach prawo do prywatności i ochrony danych osobowych powinno przeważyć nad prawem dostępu do informacji i wolnością słowa. Gorzej, że – w braku innych środków – powierzył obowiązek wyważenia tych wartości samej wyszukiwarce.
Już w pierwszych komentarzach po wyroku TSUE media ogłosiły, że od tej pory każdy może żądać od globalnej wyszukiwarki usunięcia danych osobowych z wyników wyszukiwania. Rzeczywiście, może żądać. I na tym kończą się nasze uprawnienia. O tym, kto ma rację, zdecyduje prywatna firma, która będzie musiała zmierzyć się z interpretacją trudnych kryteriów, jakie określił trybunał, i faktycznym zbadaniem sprawy. Cytując wyrok: „[jeśli zostanie stwierdzone, że] informacje te należy w świetle całokształtu okoliczności danego przypadku uznać za niewłaściwe, (już) niestosowne czy też nadmierne w stosunku do celów, dla których są one przetwarzane przez operatora wyszukiwarki internetowej, należy usunąć z listy wyników wyszukiwania te informacje i prowadzące do nich linki”. A zatem nie ma tu mowy o mechanicznym spełnianiu każdego żądania. Czy to dobrze, czy źle? Trudno o prostą odpowiedź. Jest oczywiste, że nie chcemy dowolności w usuwaniu informacji z internetu. Jednak powierzenie roli śledczego i sędziego prywatnej firmie nie jest dobrą informacją ani dla tej firmy, ani dla jej klientów.

Korzyści i obowiązki

Spór Hiszpana z potężną wyszukiwarką pokazał, że mechaniczne przełożenie reguł ochrony danych osobowych do internetu może być trudne do obronienia na gruncie innych wartości. Czy wyszukiwarka przetwarza dane osobowe? Bez wątpienia. Jej działanie wykracza poza automatyczne generowanie rejestru stron internetowych, ponieważ zakłada filtrowanie informacji według kryteriów, o których decyduje firma dostarczająca tę usługę. Ta sama firma może też profilować użytkowników, sugerować im wyniki wyszukiwania i na tym zarabiać.
Czy w związku z tym Google należy uznać za administratora wszystkich danych, jakie pojawiają się w wynikach wyszukiwania? W obecnym stanie prawa nie ma trzeciej drogi: albo ktoś decyduje o celach przetwarzania danych i jest ich administratorem, albo nie. Tym samym odpowiedź twierdząca – jakiej udzielił TSUE – wydaje się konieczna, choć niekoniecznie słuszna. Ta sprawa potwierdza, że prawo chroniące naszą prywatność samo z siebie nie nadąży za zmianą modeli biznesowych i rozwojem technologii: trzeba je zreformować.
Wyrok TSUE może być ważnym katalizatorem zmiany przepisów, które nie przystają do złożoności internetowego świata. Z drugiej strony, jest przypomnieniem i ugruntowaniem zasady, która nie wymaga rewizji i powinna obowiązywać również podmioty zakorzenione w innych porządkach prawnych: nie może być tak, że za komercyjną korzyścią nie idzie odpowiedzialność. Swoją argumentacją trybunał udowodnił, że nie musimy polegać na społecznej odpowiedzialności i samoregulacji firm, które kontrolują naszą infrastrukturę komunikacyjną: prawo europejskie naprawdę można wyegzekwować.

Co orzekł trybunał

W wyroku TSUE z 13 maja 2014 r. (sprawa C-131/12, Google Spain i Google przeciwko Agencia de Protección de Datos i Mario Costeja González) sędziowie w sposób jednoznaczny stwierdzili, że – pomijając osoby pełniące funkcje publiczne – każdy ma prawo wymagać od Google usunięcia swych danych z wyników wyszukiwania. Co więcej, może żądać tego nawet, gdy stanowią one link do prawdziwych informacji.

Katarzyna Szymielewicz, prezeska zarządu Fundacji Panoptykon