W powszechnej opinii obrońca mamy Madzi, który wygłosił słabą mowę końcową, nie wytrzymał presji, jaką stwarzało niesłabnące zainteresowanie mediów. Jakie są blaski i cienie brania udziału w głośnych procesach?
/>
/>
/>
/>
TEMAT TYGODNIA Medialne procesy
Uważa się, że sprawy w świetle fleszy są nobilitacją dla adwokata. To, że czyjeś nazwisko stanie się znane, jest na pewno bardzo ważne w przypadku zawodu opierającego się na rekomendacjach. Te blaski sławy są niejednokrotnie marzeniem wielu młodych prawników.
Jednak niewiele osób wie, jaki gigantyczny stres towarzyszy takim medialnym sprawom. Stres sędziów, prokuratorów i obrońców czy pełnomocników. Mało kto zdaje sobie sprawę, ile raf trzeba ominąć, żeby można było cieszyć się zwycięstwem. Tu, podobnie jak na wzburzonym morzu, nie wystarczy świetna znajomość teorii, potrzebna jest praktyka i doświadczenie, by wyprowadzić potężny statek ze sztormu.
W dobie mediów niezwykle ważny wpływ na kreowanie sytuacji procesowej ma opinia publiczna. Żaden proces nie dzieje się przecież w próżni. Wyroków nie wydają automaty, lecz konkretni sędziowie, którzy kupują pieczywo w sklepie, chodzą do fryzjera, klubu, spotykają się z przyjaciółmi, czy wreszcie oglądają telewizję, słuchają radia i czytają wiadomości w internecie. Nawet w dniu narady nad wyrokiem nie są oni odizolowani od świata jak ława przysięgłych, ale są jego częścią z całym bogactwem opinii, które do nich docierają. I chociaż zasadą jest, że sędzia powinien być w sprawie bezstronny, to przecież na ławie sędziowskiej zasiadają ludzie, którzy mają określone poglądy polityczne, ekonomiczne, społeczne, którzy, co istotne, nie są wolni od oddziaływania środków masowego przekazu.
Rola adwokata w takich procesach jest niezwykle trudna. Niejednokrotnie musi on przezwyciężać nastroje społeczne i w pojedynkę stawiać czoła do walki. Czasem walki przeciwko fali, która może i jemu zaszkodzić. Wiele razy słyszałam pytania, jak mogę bronić w „takich” sprawach, pamiętam niektórych znajomych dla bezpieczeństwa ograniczających przez jakiś czas kontakty towarzyskie. Najbardziej jednak spektakularną konsekwencją obrony w głośnym procesie było włamanie do nas do domu w związku ze śledztwem dotyczącym policjantów ze sprawy Olewnika. Kilka dni szumu medialnego, dziesiątki funkcjonariuszy przeczesujących teren domu i okolic. Dziesiątki różnych, często nieprawdziwych informacji krążących po internecie, pożywka dla polityków, komentatorów. Gdzieś w tle pozostały zapomniane, wystraszone dzieci, które spały tej nocy, nie przeczuwając, że ktoś obcy chodzi po piętrach i szuka moich komputerów. Potem kolejne włamanie, tym razem do skrzynek mailowych, i szybka reakcja amerykańskiego serwisu Google oraz deklaracja pomocy ze strony FBI. Zawsze wtedy pojawia się wątpliwość, czy warto tak ryzykować dla klienta, dla pracy? I trudne pytanie o misję tego zawodu, granice pasji, pomocy.
Zdarzają się też sytuacje na swój sposób humorystyczne, gdy zwykła sprawa staje się nagle medialna ku zaskoczeniu samego adwokata. Pamiętam starszego Amerykanina z honorami przyjmowanego w Polsce zarówno na przyjęciach dyplomatycznych, jak i w środowisku biznesowym. Przez krótki czas nasza kancelaria reprezentowała go przy przygotowaniach do olbrzymiej inwestycji. Do czasu, gdy przeczytałam w porannej prasie, że... oficerowie FBI i CBŚ ujęli poszukiwanego listem gończym w Stanach Zjednoczonych obywatela (mającym zresztą identyczne nazwisko jak jeden z ostatnich prezydentów USA), który oczywiście okazał się być naszym klientem. Człowiek ten dość szybko poprosił mnie o pomoc, tym razem jako obrońcę w procesie ekstradycyjnym. Rola prasy była tu jednak nie do przecenienia, gdyż dzięki szybkiej informacji można było odwołać wiele poważnych spotkań biznesowych. Zwykła zaś sprawa gospodarcza zmieniła się w karną, o międzynarodowym zasięgu.
Warto mieć świadomość, że nagłośnienie procesu daje szansę na odszukanie świadków, a nierzadko przecina układ chorych lokalnych powiązań. Pamiętam kampanię ,,Stop pomówieniom” zainicjowaną przez naszego klienta, która, podchwycona przez dziennikarzy, miała duży wpływ na kilka procesów. Rozpoczęła się wówczas publiczna dyskusja na temat mocy prawnej donosów, nieetycznych układów podejrzanych z prokuratorami tzw. sześćdziesiątek.
Także głośny proces o ochronę dóbr osobistych fundacji promującej honorowe krwiodawstwo, tylko dlatego, że był opisywany przez media, umożliwił obronę przed nieprawdziwymi informacjami twórcom największej polskiej kampanii. W tego typu sprawach najczęściej zawierane są ugody, więc to nie zwycięstwo procesowe, ale załatwienie ważnego społecznie problemu jest wówczas źródłem sukcesu adwokata.
Medialne procesy to także niesamowite wzruszenia, jak te, które towarzyszą wyrokom uniewinniającym. Właśnie wtedy światła kamer i aparatów są w stanie zrekompensować ludziom szkody, które niosą za sobą niesłuszne zarzuty. O ile jednak osoby publiczne chętnie oskarża się w blasku fleszy, o tyle informacje o ich uniewinnieniu przebijają się w prasie o wiele rzadziej. Widać to np. w procesac h lustracyjnych.
Pewną prawidłowością staje się udział obrońcy w konferencjach prasowych, które notabene czasem rozpoczynają rozgrywkę o przychylność społeczną. Osoby oskarżone prawie zawsze są na początku na straconej pozycji, prawie zawsze ich obrona to pójście pod prąd. Dopiero w toku procesu udaje się czasem tę falę niechęci zawrócić w inną stronę i dopiero wtedy zaczyna się ściśle prawna praca. Najpierw ratuje się bowiem klienta, by nie zatonął. I to nie paragrafy są wtedy najistotniejsze, ale determinacja pomocy i niemal przyjacielskie wsparcie, które można mu zaoferować.
Im większy bowiem proces, tym cięższe oskarżenie i tym mniej pozostaje przyjaciół. W blasku fleszy większość pokazuje się chętnie tylko ze zwycięzcami...
Procesy, zwłaszcza o głośne zbrodnie, zawsze budziły zainteresowanie, a bestseller Juergena Thorwalda „Stulecie detektywów” nie jest niczym innym jak relacją z najbardziej medialnych postępowań XIX i XX w. Zawsze też istniały dwa rodzaje tego typu procesów: te, w których zainteresowanie budzi przedmiot sprawy, najczęściej spektakularne przestępstwo, oraz te, w których występuje, zwłaszcza jako oskarżony, osoba powszechnie znana.
Medialność postępowań w Polsce jest jednak inna niż w wielu państwach o ugruntowanej kulturze prawnej. Tam regułą jest zakaz fotografowania i filmowania na salach sądowych. Początkowo podkreślał on powagę sądu, który nie jest miejscem do robienia show dla publiczności. Później zyskał dodatkową rangę: chronił niezawisłość sądu, który nie jest narażony na to, że nagranie z procesu będzie komentowane i używane do zbierania punktów w opinii publicznej przez polityka wykorzystującego wyrwany z kontekstu fragment. Dlatego w krajach zachodnioeuropejskich nadal do sądów chodzą prasowi rysownicy, zastępujący fotografów. W Polsce o powagę sądu i jego niezawisłość politycy raczej nie dbają, zatem przepisów ograniczających obecność kamer nie ma i nie będzie.
Wadą polskiej procedury jest łatwość nadużycia wyłączenia jawności rozprawy. Regułą jest, że ilekroć przed salą rozpraw stoją kamery, pada wniosek o wyłączenie jawności. Często jest on uzasadniany ważnym osobistym interesem oskarżonego, który nie życzy sobie, aby pokazywano go na ławie oskarżonych. Kiedyś wnioski te były uwzględniane zdecydowanie zbyt często. Niewątpliwie nastąpiła tu poprawa, czego przykładem była stanowcza postawa warszawskiego sędziego Marcina Patry wobec niezrozumiałego żądania prokuratora, który chciał zakazu nagrywania procesu „Starucha”.
Sędziowie zdążyli przywyknąć do kamer. Długo były one w sądach rzadkością, ale ostatnich latach XX w. liczne telewizje nadrobiły ów brak. Kiedyś zdarzali się orzekający, których w takiej sytuacji zjadała trema, a ważniejsze było dla nich z oczywistych względów spokojne przeprowadzenie procesu niż jego obraz w telewizji. Dziś wszyscy wiemy, że telewizyjny przekaz rozprawy stał się normą.
Dla sędziego najłatwiejszy jest początek sprawy medialnej. Wtedy zainteresowanie kamer wzbudza najpierw wprowadzany na salę oskarżony, potem prokurator odczytujący akt oskarżenia, następnie znowu składający wyjaśnienia oskarżony. Trzeba tylko pamiętać, żeby we właściwym momencie powstrzymać błyski fleszy, niezbyt pożądane na rozprawie. Potem, podczas przesłuchiwania świadków, zainteresowanie procesem nieco spada. Tylko te wyjątkowo głośne – jak ostatni katowicki proces o zabójstwo dziecka – są obserwowane przez cały czas. Napięcie wzrasta, gdy zbliżamy się do końca. Wtedy kamery kierują się na przemawiające strony. Prokuratora, obrońcę i niekiedy oskarżonego. W pełni zasadne staje się określenie, że proces to misterium sprawiedliwości, czyli rodzaj teatru na żywo. Potem zaś przychodzi ogłoszenie wyroku i sędzia wie, że teraz on znajdzie się na celowniku środków masowego przekazu.
Trzeba ogłosić wyrok i go uzasadnić w świetle reflektorów. To test odporności na stres. Niektórzy przygotowują sobie całe wystąpienie na piśmie i je odczytują. Zabezpieczają się w ten sposób przed wpadką słowną, ale nie robią dobrego wrażenia: mówca sądowy, również sędzia, nie powinien czytać, to mają być ustne motywy wyroku, nie pisemne. Wielu sędziów daje jednak dowody, że nie jest im obca sztuka mówienia (chociaż zawód prawnika się od niej odwraca, coraz więcej egzaminów zdaje się pisemnie lub wręcz testowo, słabną konkursy krasomówcze).
Polski sędzia, mówiąc, musi jednak uważać, i to niestety coraz bardziej. Przekonał się o tym sędzia Igor Tuleya, którego ustne uzasadnienie wyroku nie spodobało się politykom, w tym ówczesnemu ministrowi sprawiedliwości. Sędziego brutalnie atakowano, a przełożeni skwapliwie odwołali go z funkcji rzecznika prasowego. To była przykra lekcja dla polskich sędziów, pokazująca, że lepiej nie być za bardzo niezawisłym, zwłaszcza w oku kamer. Był to sygnał od polityków dla sędziów: „Wyłączajcie jawność procesu w trosce o własną skórę”. Mam nadzieję, że moi koledzy nie posłuchają.
Coś dodam od siebie. Wygłaszając wiele razy uzasadnienia wyroków w obecności kamer i dziennikarzy, nauczyłem się, że doskonałą metodą jest wplecenie w uzasadnienie jakiegoś efektownego i rzetelnego zarazem, dwu-, trzyzdaniowego zwrotu, który skupi na sobie uwagę dziennikarzy i zostanie wszędzie wybrany jako cytat. Ilekroć wiedziałem, że podczas ogłoszenia wyroku będzie liczne grono dziennikarzy i kamery, starałem się taki szczegółowo obmyślany smaczny kąsek im dać. Zawsze się sprawdzało. O ile kamera jest rzetelna i nagra wszystko, o tyle człowiek jest jednak omylny i może cytat zniekształcić. Po głośnym procesie katowickiego generała policji oskarżonego o współpracę z mafią paliwową dziennikarze niechcący przekręcili w nieznaczny, ale istotny sposób moje słowa na temat prokuratora i tę zniekształconą wersję przekazywali jeden drugiemu. Oburzony prokurator, który na ogłoszenie wyroku nie przyjechał (i o to chodziło), przeczytał relacje i zarzucał mi, że go obraziłem. Na szczęście jeden dziennikarz, Andrzej Rozenek (obecnie poseł RP), dokładnie zapisał i zacytował w relacji moje słowa.
I jeszcze jedna cecha polskich procesów medialnych. Dziwaczna. Znamy procesy, o których słyszał cały świat: belgijskiego zabójcy pedofila Marca Dutroux, Austriaka Jozefa Fritzla, kata własnej córki, amerykańskiego porywacza sadysty Ariela Castro. W Polsce natomiast sądzeni byliby Marc D., Josef F., Ariel C. Przedwojenna słynna sprawa Gorgonowej byłaby dziś sprawą Rity G. Polskie przepisy nakazujące zastępowanie nazwiska osoby oskarżonej inicjałem są dziwolągiem w świecie wolnych mediów. Zagraniczni dziennikarze mogą podawać w swoich gazetach nazwiska, polscy musieliby pisać „Oscar P.”, choć obok byłaby informacja, że Oscar Pistorius nie wystąpił w zawodach z powodu procesu. Kiedyś przeczytałem w artykule o niesławnym śledczym okresu stalinowskiego, że Adam Humer w jednym procesie został prawomocnie skazany (wtedy zakaz już nie obowiązuje), a kolejny proces Adama H. się toczy; dziennikarz demonstracyjnie napisał to w jednym zdaniu. Może ktoś z „dbających o jawność postępowania sądowego” polityków zaproponowałby zmianę bezsensownej ustawy?
Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie, czy głośny proces jest łatwiejszy, czy trudniejszy do wygrania przez adwokata. Na pewno niesie on z sobą konieczność synchronicznego poruszania się obrońcy w dwóch, często opozycyjnych wobec siebie płaszczyznach: prawnej i medialnej. W takich sytuacjach strategia obrończa powinna brać pod uwagę naturę środków społecznego przekazu. Oczywistym wymogiem medialnej komunikacji wydaje się być jej zwięzłość, przy czym atrakcyjnym dodatkiem staje się element kontrowersyjności treści w niej zawarty. Bez wątpienia rzutuje to na strategię obrończą realizowaną w sądzie. Należy także wziąć pod uwagę medialną specyfikę sprowadzającą się do szybkości przekazu (który czasem bardzo wyprzedza naturalny bieg procesu) oraz jego stosunkową krótką żywotność (często zdarza się, że kulminacja procesu następuje wiele miesięcy po największym natężeniu informacji medialnych). Te – tylko przykładowo wskazane – czynniki niewątpliwie czynią z medialności procesu pewne utrudnienie dla obrony, ale równocześnie otwierają dodatkowe możliwości, które mogą, a nawet powinny, być brane pod uwagę przy kreowaniu strategii obrończej i taktyki jej realizacji.
Zwięzłość przekazu medialnego wymusza na obrońcy skupienie się jedynie na najistotniejszych treściach, które chciałby przekazać opinii publicznej. Zasada ta obowiązuje szczególnie w odniesieniu do mediów elektronicznych, gdzie przekaz bywa powiązany z obrazem i treść danego komunikatu nieraz przesłaniają inne, niewerbalne efekty. Stąd też istotne wydają się krótkie, rzekłbym „odprawniczone”, a tym samym mocno uproszczone wypowiedzi, eksponujące prawie wyłącznie tylko najistotniejszy (oczywiście z punktu widzenia interesów klienta) element konkretnego wydarzenia procesowego. Na podstawie osobistych doświadczeń udziału w medialnych procesach muszę przyznać, że w zasadzie nie zdarzyło mi się, aby jakieś dłuższe wywody czynione na użytek środków społecznego przekazu były precyzyjnie powielane. Stąd też dużo skuteczniejsze – biorąc pod uwagę cel, jakim jest zainteresowanie danym komunikatem szerszej publiczności – jest skupianie się na kluczowych pojęciach, ujętych w możliwie krótkie frazy, tak aby nadawały się do prezentacji w całości.
Lepszy jest komunikat informujący, że zeznanie konkretnego świadka „miało charakter przełomowy”, bo np. „właściwie podważyło zasadność aktu oskarżenia”, niż szczegółowe tłumaczenie, na czym owa przełomowość miałaby polegać. Podobnie rzecz się ma także na gruncie postępowań innych niż karne (choćby cywilne czy administracyjne), gdzie medialne wyjaśnienie linii prezentowanej argumentacji procesowej można zawrzeć w krótkim stwierdzeniu typu: „należy dotrzymywać zawieranych umów” lub „walczymy nie o premię, ale o z góry umówione wynagrodzenie dodatkowe”, bez wyjaśniania zawiłości konkretnego paragrafu nieszczęsnego kontraktu.
Ze względu na krótkość życia komunikatów medialnych należy też przyjmować – szczególnie, gdy byłaby możliwa sekwencja wystąpień medialnych w danej sprawie – zasadę koncentrowania się na jednym, możliwie najbardziej skonkretyzowanym elemencie. Skuteczniej jest, mówiąc inżynierskim językiem, redundować (wzmacniać) sygnał, niż go rozpraszać.
Niezręczną sytuacją dla pełnomocników procesowych jest szybkość mediów w ferowaniu wyroków. Niestety, nie należą do rzadkości sytuacje, gdy nawet jeszcze przed rozpoczęciem procesów media skazują osoby podejrzane. W naturalny sposób wywierana jest wówczas swoista społeczna presja na sądy, aby nie dawały wiary argumentacji prezentowanej przez obronę. Wymaga to w moim przekonaniu zwiększonej aktywności, zarówno w sferze czysto procesowej, jak i tej medialnej. Niestety, o ile w warstwie czysto procesowej adwokaci generalnie są dobrze przygotowani do stawiania czoła przeróżnym problemom, o tyle w równoległej sferze komunikacji medialnej w znacznej mierze nie czują się ekspertami. Dobrym zatem pomysłem jest korzystanie w tym zakresie ze wsparcia profesjonalistów. Być może dojdzie kiedyś do powstania grupy adwokatów wyspecjalizowanych w procesach medialnych. Jak będzie, czas pokaże...
Obserwując doniesienia medialne, zastanawiam się czasem, czy istnieje jakiś klucz, zespół cech, który powoduje, że dana sprawa staje się głośna. Nierzadko zdarza się, że sprawy błahe lub średnio ciekawe przykuwają uwagę mediów, podczas gdy gdzieś w zaciszu sali sądowej obok rozpoznawana jest naprawdę dramatyczna i poruszająca społeczeństwo historia. Być może, by zaistnieć w mediach, dany przypadek potrzebuje szczęścia. Stąd nie zawsze od momentu zawiadomienia można się spodziewać, że śledztwo czy dochodzenie stanie się medialnym hitem.
Udział w głośnych procesach zawsze wiąże się z dodatkową presją, niezależnie od tego, czy jest się obrońcą, prokuratorem czy sędzią. Niestety, nie wszystkie sprawy relacjonowane są w sposób rzetelny. Zdarza się, szczególnie w tabloidach (mających duży wpływ na kształtowanie opinii publicznej), że redakcja wydaje wyrok już na wstępnym etapie postępowania. Dodatkowo epatując odbiorcę mocno podkoloryzoowanym, subiektywnym wyborem faktów bądź faktów medialnych. W tym sensie media potrafią wywierać dużą presję na uczestników i organy postępowania. Sprostanie jej jest dodatkowym obciążeniem, z którym zmagają się sędziowie, prokuratorzy i obrońcy.
W odniesieniu do pracy prokuratora można śmiało powiedzieć o istnieniu pewnej żelaznej zasady: otóż uwaga mediów jest wprost proporcjonalna do zainteresowania zwierzchników służbowych i przełożonych w naszej instytucji. Jak należy się domyślać, ma to swoje „plusy dodatnie i plusy ujemne”. Jak mówi przysłowie, co dwie głowy, to nie jedna. W przypadku sprawy zabójstwa generała Marka Papały tych głów było ponad czterdzieści. Bywa, że pisanie sprawozdań dla zwierzchników zajmuje niemałą cz ę ść czasu, jaki poświęca się danemu postępowaniu.
W tym miejscu warto zaznaczyć, że każda sprawa jest inna. Nie zawsze wiedza, doświadczenie, umiejętności, zaangażowanie prokuratora przekładają się na sukces w sądzie. Czasem z różnych powodów, nie zawsze zależnych od prokuratora, nie udaje się zebrać przygważdżających dowodów. Prokurator musi wówczas zdecydować, czy umorzyć postępowanie, czy wysłać akt oskarżenia. Każda z tych decyzji ma swoje konsekwencje i może przerodzić się w sukces lub porażkę. Ryzyko jest duże w przypadku procesów poszlakowych. W takich sytuacjach uniewinnienie nie jest niczym nadzwyczajnym ani żadnym polskim ewenementem świadczącym o złej pracy prokuratury. Takie spektakularne „porażki” zdarzają we wszystkich demokratycznych systemach prawnych. Przykładowo wspomnę o niewyjaśnionym do dziś zabójstwie szwedzkiego premiera czy też o amerykańskim procesie karnym O.J. Simpsona, który zakończył się uniewinnieniem gwiazdora od zarzutu zabójstwa żony. W procesie cywilnym Simpson został jednak za ten sam czyn pociągnięty do odpowiedzialności. Wniosek jest taki, że prawo to nie matematyka i nie da się z całą pewnością przewidzieć rezultatów postępowania.
Sukces (czyli zasadniczo skazanie) w głośnych procesach jest niewątpliwie dla prokuratora rzeczą przyjemną i stanowi pewnego rodzaju nagrodę za włożony w sprawę wysiłek i poświęcenie. O innych nagrodach, zwłaszcza finansowych, większość prokuratorów nie słyszała albo traktuje je jako domowe klechdy opowiadane z dziada, pradziada.
Gorzej jest w przypadku uniewinnienia. Okazuje się wówczas, że porażka ma jednego ojca. Czasem dołącza ojciec chrzestny w postaci bezpośredniego przełożonego. Dla tych prokuratorów przewidzianych jest wiele konsekwencji od postępowania dyscyplinarnego i służbowego poczynając, na zwolnieniu z funkcji szefa lub przeniesieniu kończąc.
Taki prokurator nie może raczej liczyć na wsparcie ze strony władz prokuratury czy prokuratora generalnego. Doświadczenia wskazują, że najczęstszą reakcją na dostrzeżone przez media domniemane lub rzeczywiste uchybienia w pracy oskarżyciela jest natychmiastowe złożenie przez prokuratora generalnego obietnicy wyciągnięcia stosownych konsekwencji (i to jeszcze przed zbadaniem sprawy).
W uzasadnienie wyroku warto wpleść jakiś efektowny zwrot, który może być wykorzystany jako cytat. Taki smaczny kąsek dla mediów zawsze się sprawdza
Najbardziej spektakularną konsekwencją obrony w głośnym procesie było włamanie do mojego domu