Prokuratura bada, czy zburzenie warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia było przestępstwem. Takie są konsekwencje ustawy o ochronie zabytków.
Kary dla poszukiwaczy
/
DGP
Za umyślne zburzenie zabytku archeologicznego, w myśl ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami (Dz.U. z 2003 r. nr 162, poz. 1568 z późn. zm.), grozi kara pozbawienia wolności od trzech miesięcy do pięciu lat (art. 108 ust. 1).
– A takim właśnie w myśl tej ustawy był Stadion Dziesięciolecia, który zniszczono na naszych oczach – mówi Marcin Rudnicki, archeolog z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego, który złożył do prokuratury rejonowej Warszawa Praga-Południe zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.
Zrobił to, by zwrócić uwagę organów państwa i opinii społecznej na absurdalność definicji zabytku i zabytku archeologicznego zawartych w
ustawie.
Jednocześnie chciał wykazać, że skoro obowiązują niedorzeczne przepisy, ich łamanie powinno się wiązać z konsekwencjami przewidzianymi przez
prawo.
Prawo czy happening
– Czy to jest happening? Tak bym tego nie określił, na takie miano zasługuje obowiązujące prawo – wyjaśnia archeolog.
Zgodnie z art. 3 ust. 1 ww. ustawy zabytkiem jest „nieruchomość lub rzecz ruchoma, ich części lub zespoły, będące dziełem człowieka lub związane z jego działalnością i stanowiące świadectwo minionej epoki bądź zdarzenia, których zachowanie leży w interesie społecznym ze względu na posiadaną wartość historyczną, artystyczną lub naukową”.
Natomiast zabytkiem archeologicznym, zgodnie z ust. 4, jest „zabytek nieruchomy, będący powierzchniową, podziemną lub podwodną pozostałością egzystencji i działalności człowieka, złożoną z nawarstwień kulturowych i znajdujących się w nich wytworów bądź ich śladów albo zabytek ruchomy, będący tym wytworem”.
– To definicja bardzo szeroka, w dodatku pozbawiona jakiejkolwiek cezury czasowej. Zgodnie z jej treścią za zabytek archeologiczny można uznać praktycznie każde nawarstwienie powstałe w wyniku działalności człowieka (także warstwę orną, czy zasypiska współczesnych rur ciepłowniczych) oraz wszystkie przedmioty, które się w nich znajdują, bez względu na wiek – irytuje się naukowiec.
Taka sytuacja rodzi wiele absurdów i negatywnych konsekwencji prawnych.
– Założenie, iż każdy odkryty zabytek archeologiczny musi mieć wartość naukową, artystyczną lub materialną, jest utopią.
Definicja w tym kształcie powoduje, że do obszaru zainteresowania archeologów mogą należeć przedmioty o zupełnie świeżej metryce, sprzed 40 czy 50 lat.
Jeśli są zabytkami archeologicznymi, to decyzją konserwatora powinny być przekazywane do
muzeum archeologicznego bądź innego, które ma taki dział – mówi dr Maciej Trzciński, archeolog, a jednocześnie prawnik z wydziału Prawa, Administracji i Ekonomii Uniwersytetu Wrocławskiego.
Ekspert dodaje, że jednocześnie brakuje funduszy na konserwację i ochronę prawdziwych zabytków, co do których nie ma wątpliwości, że za takie powinny uchodzić.
– Magazyny wypełnione np. masowym materiałem ceramicznym z XV w. pękają w szwach. A chce się jakieś hełmy z czasów II wojny światowej przekazywać.
Niedawno mazowiecki konserwator zabytków stwierdził, że do takiego
muzeum powinien trafić transporter opancerzony, bo skoro był wyłowiony z rzeki, to kontekst jego odkrycia pozwala na uznanie go za zabytek archeologiczny.
Czym innym jest definicja do encyklopedii, a czym innym na potrzeby prawa
Cały witz polega na tym, że z powodu gumowej definicji chce się chronić wszystko, a w rezultacie nie chroni się niczego – dodaje.
Problemy z interpretacją definicji pojawiają się nie tylko w środowiskach konserwatorskich. Mają je również organa zajmujące się m.in. ściganiem i zwalczaniem przestępczości przeciwko zabytkom (policja, prokuratura, Straż Graniczna, izby celne).
Niejednoznacznie brzmiąca definicja utrudnia właściwą identyfikację zabytków, co rodzi konsekwencje natury dowodowej.
Podrzucić i uciec
Według obowiązujących przepisów zabytki archeologiczne należą do Skarbu Państwa i o wszelkich znaleziskach powinien być informowany wojewódzki konserwator zabytków. Za znalezienie zabytku, zgodnie z art. 34. ust. 1 ustawy o ochronie zabytków, należy się nagroda.
– Przyznaje się ją przypadkowemu znalazcy. Ma ona raczej charakter podziękowania za wykazanie się obywatelską postawą, np. rolnika, który wykopał coś na swoim polu.
W żadnym razie gratyfikacja pieniężna nie powinna stanowić zachęty dla osób, które takich „skarbów” poszukują w nadziei na otrzymanie nagrody – mówi dr Katarzyna Zalasińska z Katedry Prawa Postępowania Administracyjnego Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizująca się w problematyce prawa ochrony dziedzictwa kultury.
Od momentu uchwalenia ustawy w 2003 roku minister kultury i dziedzictwa narodowego przyznał takich nagród 20 na łączną kwotę 280 tys. zł.
– Nie dość że nie powinny to być tylko incydentalne przypadki, powinny być też mocno nagłaśniane. Ten mechanizm ma funkcjonować jak dobrze naoliwiona maszyna: znalazł, zgłosił, dostał nagrodę.
Bo dziś w powszechnej świadomości znalezienie zabytku kojarzy się tylko z prokuratorem i ciąganiem po sądach – dodaje dr Trzciński i przypomina, że niedopełnienie obowiązku zgłoszenia znaleziska skutkuje sankcją karną określoną w art. 116, czyli nawiązką na cel związany z ochroną zabytków wynoszącą dziesięciokrotność minimalnego wynagrodzenia.
– Do muzeów zabytki są dosłownie podrzucane jak niechciane dzieci. I tak np. do muzeum archeologicznego we Wrocławiu ktoś przyniósł portierowi pudło i uciekł.
Dla badacza to dramat, bo ma całe mnóstwo monet i zielonego pojęcia o ich pochodzeniu, gdyż znalazca ze strachu nie przekazał cennych informacji – dodaje dr Trzciński.
Problem dotyczy także odkrywców, czyli ludzi szukających z wykrywaczami (detektorami) metali „skarbów” na własną rękę. W myśl ustawy na każde poszukiwanie, zarówno przez hobbystów, jak i zawodowych archeologów, musi wydać zgodę wojewódzki konserwator zabytków.
Dla amatorów wydaje się rocznie ok. 20 pozwoleń w całej Polsce. Natomiast według szacunków mamy od kilku do kilkudziesięciu tysięcy detektorystów, a tylko garstka pomaga archeologom podczas prac na wykopaliskach. Zgodnie z obowiązującym prawem co weekend kilka tysięcy ludzi łamie więc prawo.
– Nie można robić ze wszystkich detektorystów bandziorów, bo tworzy się szkodliwy społecznie stereotyp – zauważa dr Trzciński.
Dzięki współpracy profesjonalistów z hobbystami udało się odkryć wiele wartościowych obiektów w osadzie Wikingów nad Zalewem Wiślanym, lecz są też poszukiwacze, którzy plądrują stanowiska archeologiczne w poszukiwaniu zabytków do prywatnych kolekcji bądź na handel.
Kto czyta ustawę
Wszyscy zgadzają się co do tego, że ustawa jest martwa.
– Mamy więc sytuację, w której przed przystąpieniem do budowy autostrad prowadzi się archeologiczne badania ratownicze, a przed budową drugiej linii metra w Warszawie, która prowadzi przez tereny historycznej zabudowy miejskiej z wielowiekowymi nawarstwieniami – już nie (w tej sprawie naukowiec również złożył doniesienie do prokuratury – przyp. red.). – wylicza Marcin Rudnicki.
– Państwo pozwala karać człowieka, który chodzi po polu z wykrywaczem metalu i wyciąga z warstwy ornej jakieś drobiazgi, a jednocześnie na trasie budowy autostrad ta sama warstwa jest ściągana spychaczem i wszystko jest w porządku.
Natomiast konserwatorem w Polsce nie musi być archeolog czy historyk, ale np. architekt czy chemik, co się zdarzało. To nie jest żaden system ochrony zabytków, lecz jedna wielka improwizacja. Utrzymywanie w mocy takiego martwego prawa jest szkodliwe społecznie – uważa Rudnicki.
Według dr Zalasińskiej ustawa o ochronie zabytków w wielu miejscach jest martwa, lecz jakakolwiek jej nowelizacja, nawet polegająca na redefinicji pojęcia zabytku, nie zmieni sytuacji.
– Głównym problemem tej ustawy jest to, że się jej nie czyta. I dotyczy to tak samo poszukiwaczy skarbów, urzędników, jak i zwykłych ludzi. Co przekłada się na stosowanie tych przepisów– rozkłada ręce dr Zalesińska.
– Inna sprawa, że rzeczywiście ustawę trzeba zmianić, i o tym wiedzą wszyscy, ale nikt nie wie jak. W całym kraju jest może 10 prawników, którzy są specjalistami w tym zakresie Obecną ustawę pisano pod wpływem i przy udziale konserwatorów, a czym innym jest tworzenie definicji do encyklopedii, a czym innym na potrzeby prawa.
Zadaniem definicji legalnych jest usuwanie niejsności. Budowanie ich w opraciu o pojęcia niedookreślone jest sprzeczne z zasadami prawidłowej legislacji. Tworzenie przepisów to zadanie dla legislatorów, a nie dla konserwatorów – wskazuje.
Według dr. Trzcińskiego zabytki archeologiczne powinny bezwzględnie należeć do Skarbu Państwa, ale najpierw trzeba dokładnie określić, co nimi jest.
– Poza tym potrzebne jest wypracowanie dobrych praktyk, zmiana nastawienia urzędów konserwatorskich, które powinny być bardziej przychylne, oraz szerokie działania edukacyjne i uświadamiające, głównie dla poszukiwaczy – wylicza prawnik.
– Jeśli detektoryści będą częściej dostawać pozwolenia na poszukiwania oraz gwarancje, że przedmiotów przez nich znalezionych nie będzie się im odbierać (o ile nie będą zabytkiem archeologicznym), wówczas jest szansa zapanowania nad tym zjawiskiem – dodaje dr Trzciński.
Archeolodzy w okopach
Problem w tym, że sami archeolodzy nie są jednomyślni. W środowisku trwa ożywiona dyskusja pomiędzy frakcjami konserwatystów i liberałów. Ci pierwsi (Narodowy Instytut Dziedzictwa czy Stowarzyszenie Naukowe Archeologów Polskich)są przeciwni jakimkolwiek zmianom w ustawie.
Zadowolony z obecnego kształtu regulacji jest też minister kultury Bogdan Zdrojewski, który w odpowiedzi na interpelację poselską stwierdził, że nie rozważa wyjścia z inicjatywą zmiany definicji zabytku. Jak potwierdził nam resort kultury, nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Po drugiej stronie są liberalnie nastawieni archeolodzy i poszukiwacze, którzy postulują wprowadzenie do definicji zabytku cezury czasowej.
– Obie strony tkwią w okopach, ostrzeliwując się na argumenty. Tymczasem jakąś cezurę czasową trzeba przyjąć – przekonuje dr Trzciński.
Archeolodzy często powołują się na przykład brytyjski. W anglosaskim prawodawstwie nie ma pojęcia zabytku archeologicznego, natomiast mówi się o cennych znaleziskach.
Przyjmuje się przy tym, że rewolucja przemysłowa i produkcja masowa kończą erę wytwórczości rzemieślniczej i wszystko, co zostało wytworzone później, nie ma dla nauki takiej wartości jak przedmioty starsze. Proste skopiowanie przepisów nie wchodzi jednak w grę.
– Mamy inną kulturę prawną, inne zabytki, no i nie jesteśmy społeczeństwem obywatelskim – przekonuje dr Trzciński.