Na początek trochę statystyki. W Polsce (wg stanu na dzień 20 listopada 2011 r.) obowiązuje 9008 miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. Najwięcej uchwalono dotychczas w województwach: dolnośląskim (1388), wielkopolskim (1238), pomorskim (1063), małopolskim (839) i śląskim (630). To kropla w morzu potrzeb, z zestawienia wynika bowiem, że blisko 80 proc. terenów w największych polskich miastach wciąż pozostaje bez planu miejscowego. W Warszawie tylko 28 proc. obszaru miasta ma uporządkowane kwestie planowania przestrzennego. Co prawda istnieją opracowania będące podstawą do uchwalenia planów miejscowych (tzw. studia uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego), ale są one jedynie zbiorem wytycznych, jakie powinny być uwzględnione podczas przygotowywania takiego dokumentu. Ostateczna wersja planu miejscowego może się więc różnić od założeń studium.
Kryzys planowania przestrzennego w Polsce ma swoje źródło w decyzji o unieważnieniu starych – sprzed 1995 r. - planów miejscowych. Plany te wygasły z końcem 2003 r., w momencie wejścia w życie nowej ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym, obowiązującej od 11 lipca 2003 r. Ustawa miała ułatwić inwestowanie i uprościć procedury, paradoksalnie wydłużyła je jednak, ponieważ w przypadku braku planu miejscowego pozwolenie na budowę wydawane jest na podstawie decyzji o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu, a na jej wydanie nierzadko trzeba czekać kilka miesięcy.
Według Bartłomieja Kolipińskiego, autora ekspertyzy ”Ład przestrzenny w Polsce – stan i problemy” sytuacja ta to główna przyczyna chaosu urbanistycznego w naszym kraju. W przypadku braku planu miejscowego, teren nie posiada prawnie określonego przeznaczenia, co oznacza, że w praktyce przesądza o nim wniosek inwestora o ustalenie warunków zabudowy. Rolą organu administracyjnego jest wyłącznie sprawdzenie, czy zamiar inwestora jest zgodny z przepisami określonymi w ustawach odrębnych, tzn. czy nie narusza przepisów o ochronie środowiska, o ochronie zabytków, czy nie koliduje z inwestycjami komunikacyjnymi itp. Jest również oczywiste, że decyzje wydawane w trybie administracyjnym są w znacznie większym stopniu korupcjogenne, niż procedury planistyczne.
Stąd właśnie biorą się osiedla molochy, budowane chaotycznie i nie tworzące spójnej całości z okoliczną architekturą, obsługiwane przez słabo rozwiniętą sieć dróg, pozbawione wystarczającej liczby miejsc parkingowych oraz zaplecza socjalnego i edukacyjnego. Niejednokrotnie budynki mieszkalne powstają obok stref silnie uprzemysłowionych lub w zbyt bliskim sąsiedztwie tras szybkiego ruchu. Ciężko jednak wymagać od zwykłego urzędnika z urzędu gminy lub dzielnicy, aby przygotowywał dogłębne analizy urbanistyczne i decydował, czy nowe osiedle dobrze wpisuje się w charakter i styl zabudowy całej dzielnicy czy rejonu – wybiegałoby to znacznie poza jego kompetencje.
Bardzo często docierają do nas za pomocą mediów informacje o konfliktach i protestach, jakie wywołują rożnego rodzaju inwestycje planowane w polskich miastach. Dobrym przykładem jest spór, który wybuchł niedawno w Warszawie o zielony skwer przy ulicy Cybisa na Ursynowie. Właściciel terenu chce postawić tam duże osiedle, okoliczni mieszkańcy walczą o uratowanie jednego z ostatnich niezabetonowanych fragmentów ich dzielnicy. Żadnej ze stron nie można odmówić racji, dlatego droga do porozumienia jest bardzo daleka. Tego typu konflikty to również wynik braku planów miejscowych. – Ustalanie warunków zabudowy w trybie decyzji administracyjnej oznacza, że czynność ta jest poza kontrolą społeczną – uważa Kolipiński. Zupełnie inaczej jest w przypadku uchwalania planów miejscowych, które muszą być konsultowane z mieszkańcami i w rezultacie są wynikiem pewnego, akceptowalnego dla wszystkich kompromisu.
Brak planów miejscowych generuje także konflikty dotyczące zabytków. Niejednokrotnie nieprzemyślana decyzja o warunkach zabudowy powodowała zniszczenie lub trwałe uszkodzenie obiektów o wartości historycznej. Przykładem może być sprawa wyburzenia zabytkowej parowozowni na warszawskiej Pradze. Społecznicy broniący zabytków, konserwatorzy oraz urbaniści są zgodni – odpowiednie zapisy w planach zagospodarowania przestrzennego mogłyby w dużym stopniu rozwiązać tego typu problemy. Inwestorzy już w momencie planowania zakupu obiektu zabytkowego wiedzieliby dokładnie, co mogą z nim zrobić.
Swoją drogą, brak planów miejscowych to również zmora inwestorów. Zdarza się bowiem, że deweloper na podstawie wydanych warunków zabudowy przygotowuje miesiącami projekt budowlany, który ostatecznie trafia do kosza, bo gmina uchwaliła w międzyczasie plan miejscowy i całą pracę trzeba zaczynać od nowa.
Nie ma lepszego sposobu, aby zaprowadzić porządek w przestrzeni polskich miast, niż uchwalenie wszystkich potrzebnych planów zagospodarowania przestrzennego. Niestety, nic nie wskazuje na to, aby miało to nastąpić niebawem. Ustawa nie nakłada bowiem na gminy obowiązku sporządzenia takiego planu w określonym terminie. W Warszawie kilkadziesiąt planów opracowywanych jest już ponad pięć lat, niektóre czekają na uchwalenie jeszcze dłużej, ewentualnie toczą się o nie spory, jak w przypadku ciągle zmienianego planu miejscowego Pl. Defilad. Pozostaje nam cierpliwie czekać na kolejne uchwały wprowadzające ład w przestrzeń polskich miast i liczyć na zdrowy rozsądek inwestorów, choć ten ostatni jest wciąż towarem deficytowym.