Zawłaszczone przez komunistyczne władze mienie wciąż niezwrócone właścicielom to przykład porażki polskiej transformacji. Zwrot nie opłacał się ani lewicowym, ani prawicowym rządom. Teraz szanse na przeprowadzenie tego procesu z roku na rok maleją.
W ciągu ostatniego tygodnia reprywatyzacja stała się jednym z głośniejszych tematów w mediach, choć tylko pośrednio. Powodem była historia telefonu szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego do prezesa PAP. Arabski zażądał, by podczas wizyty premiera w Izraelu dziennikarz agencji nie zadawał Tuskowi pytania o kwestię ustawy reprywatyzacyjnej. Dziennikarze zainteresowali się naciskami szefa kancelarii na media, a kwestia zasadnicza przemknęła przez serwisy nie jako problem, ale tło wydarzeń. Tak właśnie z reprywatyzacją w Polsce działo się przez ostatnich 20 lat, a zachowanie Tomasza Arabskiego świadczy o tym, że nadal nie ma woli, by sprawa znalazła finał. Byłym właścicielom i ich spadkobiercom rząd ma dziś do zaoferowania szokująco niewiele. W projekcie, który mieli się powoli w rządowych trybach, mowa w zasadzie nie o odszkodowaniach, a o symbolicznych rekompensatach, których wartość będzie zależała od ilości liczby złożonych wniosków.

Porażka

Reprywatyzacja to największa porażka polskiej transformacji. Wraz z jej zaniechaniem kończy się szansa na poważne odnowienie klasy średniej. Po 1989 roku Polska miała szanse na odtworzenie warstwy ludzi względnie zamożnych i niezależnych. Zyskałby na tym polski Produkt Krajowy Brutto, ale nie tylko. Klasa średnia, co z lubością podkreślają politolodzy, ale też o czym lubią mówić politycy, to podstawa demokracji. Z nią państwo jest silniejsze.
Straty w wyniku powojennej nacjonalizacji poniosło 13 proc. Polaków. Ponad połowa przejętego majątku (56 proc.) to efekt reformy rolnej, przejęte kamienice i inne nieruchomości miejskie to 23 proc., 10 proc. to lasy, a zakłady przemysłowe zaledwie 3,8 proc. Mimo że podstawą były przynajmniej w teorii dekrety nacjonalizacyjne, to i tak wiele wywłaszczeń przeprowadzano nawet wbrew tym dekretom.

Niepolityczni właściciele

Najłatwiej było przeprowadzić reprywatyzację na początku lat 90. Wówczas w miarę łatwo było oddać majątek, a więc najwięcej zwrotów można było przeprowadzić w naturze. Jednak dramatyczna sytuacja finansów publicznych i gospodarki dostarczała argumentów, by problem odłożyć na później. To „na później”, jak pokazał czas, przerodziło się w „ad acta”.
Bo byli właściciele na swoje nieszczęście dla większości rządzących nie okazali się grupą atrakcyjną. Co więcej mogli być groźni, bo niezależni. Odzyskanie majątku traktowaliby raczej jako naprawienie niesprawiedliwości dziejowej, a nie powód do wdzięczności dla ugrupowania, które tę operację przeprowadziło. Dlatego z punktu widzenia rządzących zagrabionego majątku nie opłacało się oddawać. Do tego praktycznie każda strona sceny politycznej miała własne powody, by tego procesu nie przeprowadzać. Postkomunistyczna lewica nie miała interesu politycznego, by oddawać majątek ludziom i ich spadkobiercom potencjalnie wrogim wobec tej formacji. Mogłaby w ten sposób co najwyżej wzmocnić zaplecze politycznej konkurencji. Prawica z kolei, w znacznej części związana ze związkami zawodowymi, także zachowywała rezerwę wobec masowego zwrotu mienia. Dla części środowisk narodowych ważny był jeszcze jeden powód – na zwrocie majątku skorzystaliby spadkobiercy polskich Żydów, często niebędący już obywatelami polskimi.
To polityczne zapętlenie i brak refleksji nad sensem reprywatyzacji było widać podczas prac nad jedynym projektem ustawy w tej sprawie, przygotowanym przez rząd Jerzego Buzka. Koncesją na rzecz najbardziej skrajnej części AWS było w nim ograniczenie reprywatyzacji wyłącznie do obywateli polskich. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uznał to za jeden z powodów do zawetowania ustawy. Drugim powodem były zbyt wysokie koszty.

Reprywatyzacyjna patologia

Z biegiem lat prawdopodobieństwo zwrotu majątku właścicielom gwałtownie malało. Już w ustawie Buzka była mowa o zwrocie połowy wartości mienia. Potem podczas prac nad prawem reprywatyzacyjnym za rządów AWS czy PiS było już tylko gorzej. Dlatego w projekcie rządu Tuska nie ma już nawet mowy o reprywatyzacji, a o zadośćuczynieniu. Jego wysokość ma być zależna od liczby zgłoszonych wniosków.
Wobec braku ustawy jedną z podstawowych ścieżek odzyskiwania majątku stało się podważanie decyzji komunistycznych władz. Ale, jak pokazuje przykład dekretu o reformie rolnej, nawet stwierdzenie, że sam dekret i przepisy wykonawcze zostały wydane niezgodnie z prawem, często nie dawało podstawy do zwrotu majątku. Do tego dochodzenie roszczeń stało się polem do licznych nieprawidłowości i korupcji. Ponieważ o zwrocie decydował urzędnik, szukano dróg na skróty. Powstały kancelarie prawne, które skupowały roszczenia za niewielkie pieniądze, a potem odzyskiwały mienie dzięki dojściom w urzędzie lub za pomocą łapówek. O zwrot jednego z reprezentacyjnych pałacyków w Warszawie spadkobiercy jego właścicieli ubiegali się bezskutecznie od 1989 roku przez kilka lat. Gdy sprzedali prawa do nieruchomości, nowi właściciele odzyskali ją w pół roku. W zwrot nieruchomości zaangażowały się nawet gangi, podstawiając fałszywych spadkobierców mienia pożydowskiego, którzy przejmowali je, a potem sprzedawali.



Najłatwiej było oddać majątek w latach 90. – w naturze. Teraz trzeba byłoby wypłacać odszkodowania
W większości krajów Europy mienie zwracano na początku transformacji ustrojowej
W żadnym kraju nie udało się zaspokoić roszczeń w całości. Pierwsi zabrali się za problem Niemcy. Ustawa z 1990 r. przewidywała zwrot własności skonfiskowanej przez Hitlera i później, w NRD. Gdy zwrot był niemożliwy lub dobra skonfiskowały radzieckie władze okupacyjne, można było otrzymać tylko rekompensatę finansową. Niemcy ograniczyli prawo do zwrotu majątku, w przypadku gdy budynki i grunty są wykorzystywane w celach publicznych, pod zabudowę osiedlową czy w celach produkcyjnych, a ich zwrot oznaczałby utrudnienia dla takiego przedsięwzięcia. Czechy i Słowacja rozwiązały problem reprywatyzacji ustawą z 1990 r. (istniała jeszcze wtedy Czechosłowacja). O zwrot mienia lub akcje prywatyzowanych firm mogli się ubiegać byli właściciele i ich rodziny, ale tylko obywatele zameldowani w kraju. Ze względów socjalnych wprowadzono wymóg przymusowego wynajmu mieszkań w reprywatyzowanych kamienicach dotychczasowym użytkownikom przez 10 lat. Tam gdzie nie był możliwy zwrot w naturze, wypłacano odszkodowanie, a w razie sporu o jego wysokość decydował sąd. Długo natomiast nie przewidywano zwrotu majątku kościołom. Dopiero w 2008 roku rząd czeski zaproponował częściowe rekompensaty w zamian za wycofanie się państwa z finansowania związków wyznaniowych. Zupełnie inną drogą poszły Węgry, decydując się nie na zwrot budynków i gruntów, ale na wypłatę odszkodowań w formie papierów wartościowych na okaziciela oprocentowanych przez trzy lata. Przyjęto górną granicę 5 mln forintów (50 tys. dol.). Roszczenia do 200 tys. forintów pokrywano w całości, wyższe w proporcjonalnie mniejszym stopniu. Średnio rekompensaty wyniosły 10 – 15 proc. wartości majątku. Prawo do nich uzyskali nie tylko Węgrzy, lecz także osoby innych narodowości mieszkające w tym kraju w 1990 roku. Odwrotnie postąpiły kraje bałtyckie, oddając zrabowane nieruchomości w całości lub, jeśli to niemożliwe, oferując grunt zamienny. Problemu reprywatyzacji nie rozwiązała jeszcze do końca tylko Litwa. Największe opóźnienia dotyczą Polaków zamieszkujących Wileńszczyznę, przed którymi władze wciąż mnożą przeszkody formalne.
Rozmowa z prof. Jadwigą Staniszkis, socjologiem: Gdyby tysiące ludzi dostały dostęp do kapitału, byłby to impuls rozwojowy
Kiedy był najlepszy moment na przeprowadzenie reprywatyzacji w Polsce?
Za rządów Jerzego Buzka. Ustawa, którą przygotował wiceminister skarbu Krzysztof Łaszkiewicz, była bardzo dobra i w sumie łatwo było ją zrealizować: to, co można, rząd miał zwrócić w naturze, a za resztę byli właściciele mieli dostać rekompensaty. Niestety, jak zwykle zwyciężył populizm. Potem kolejni politycy przedstawiali kolejne projekty, ale były one coraz mniej realne.
Koronnym argumentem przeciwników reprywatyzacji były wysokie koszty jej przeprowadzenia. Prezydent Aleksander Kwaśniewski, który zawetował ustawę, twierdził, że rozsadzi ona budżet.
To nieprawda. W zasobach Agencji Nieruchomości Rolnej, w gminach czy Agencji Mienia Wojskowego znajdują się tysiące dworków, pałaców, małych browarów czy zakładów produkcyjnych, którymi nikt się nie opiekuje. Brakuje pieniędzy na ich remonty. Budowle popadają w ruinę lub sprzedane są za grosze na przetargach. Uważam, że to skandal, bo to nasze dziedzictwo kultury, którego nie mamy w nadmiarze.
Coraz częściej mówi się, że nie przeprowadzając reprywatyzacji, Polska nie tylko nie rozwiązała problemu etycznego, ale że straciła szansę na przyspieszenie rozwoju gospodarczego.
Oczywiście. Reprywatyzacja na pewno byłaby impulsem rozwojowym. Tysiące ludzi uzyskałyby dostęp do kapitału. W innych krajach, które przeprowadziły reprywatyzację, znacznie szybciej niż u nas powstała klasa średnia – największy motor rozwoju gospodarczego. Nie sposób wyliczyć, ile miejsc pracy powstałoby w Polsce. Największym beneficjentem byłyby tereny wiejskie, gdzie bezrobocie jest obecnie największe.
Czy dziś przy obecnych problemach budżetowych możliwe jest przeprowadzenie reprywatyzacji?
Uważam, że tak, choć na pewno nie będzie to już takie proste. I z roku na rok będzie coraz trudniejsze. Tego, co straciliśmy, uciekając od reprywatyzacji, nie da się odzyskać.