Łączenie orzekania z zajęciami czysto administracyjnymi, niestety, nie wychodzi sądom na dobre.
Sądy za żadne skarby nie chcą widzieć w swoich progach menedżerów. Choć przez ich ciasne sekretariaty przewala się kilkanaście milionów spraw, choć pracuje tam ponad 8 tys. sędziów i kilkadziesiąt tysięcy pracowników administracyjnych, zarządzanie tym złożonym i wielozadaniowym kombajnem organizacyjnym ma pozostać po staremu w rękach prezesów sądów.
Do sprawnego funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości sędziom nie są potrzebne etaty menedżerskie, tylko etaty sędziowskie. Kiedy słyszę takie argumenty przypomina mi się prezes łódzkiego sądu okręgowego, który był fantastycznym organizatorem i wysforował sąd, którym kierował, na czołowe miejsce w kraju, a który skończył marnie. Przestał być prezesem, gdyż zalegał z pisaniem uzasadnień. Taką karę, za rażące zaniedbanie obowiązków, wymierzył mu sąd dyscyplinarny.
Sąd dyscyplinarny powiedział wprost to, o co nie mogą doprosić się kolejni ministrowie sprawiedliwości: zero tolerancji dla sądowych zatorów. Ale w tej sprawie nie dymisja była największą sensacją. Zaskoczyło mnie coś zupełnie innego. Otóż pamiętam, że nazwisko prezesa łódzkiego sądu było wymieniane przez ministra sprawiedliwości jako przykład dobrego sądowego gospodarza, menedżera, jako przykład przeciwstawny do prezesa innego sądu, który pomimo tak ogromnych potrzeb Temidy nie potrafił wykorzystać w ciągu roku przyznanych temu sądowi środków budżetowych. Prezes łódzkiego sądu przeciwnie, inwestował, zarządzał, jako jeden z pierwszych wyposażył sąd w bramki do wykrywania metali, monitoring korytarzy, kupował, remontował, skomputeryzował wydział rejestru zastawów. Nie pisał jednak w terminie uzasadnień. Opóźnienia sięgały nawet kilkunastu miesięcy. Przykład ten wygrzebuję z pamięci właśnie dzisiaj, kiedy menedżer w sądzie staje się persona non grata. A wygrzebuję go dlatego, że doskonale obrazuje on schyłek epoki prezesów sobieradków. Ich czas minął. Sprawdzali się, gdy w sądach pracowało o połowę mniej ludzi, gdy wpływało tam o połowę mniej spraw, a ich wydatki budżetowe można było rachować na liczydle.
Nawet ci, którzy uwierzyli w sen o nieskończonych możliwościach prezesów sądów, mają dziś nie lada trudności w sprowadzeniu tego snu na jawę. Łączenie orzekania z innymi zajęciami czysto administracyjnymi nie wychodzi wymiarowi sprawiedliwości na zdrowie. Dostrzegli to autorzy projektu nowelizacji prawa o ustroju sądów powszechnych, proponując wprowadzenie do sądów menedżerów. Odnoszę jednak wrażenie, że zarówno jednym, jak i drugim odebrane zostało poczucie miary. Sędziowie nie zatrzaskują przecież drzwi przed nowoczesnym zarządzaniem. Chodzi im o to, by aktywny menedżer współpracował z prezesem sądu, a nie z ministrem sprawiedliwości. Chodzi im także o to, by przy pozostawieniu na ich barkach pełnej odpowiedzialności za wynik pracy sądu nie pozbawiano ich wpływu na obsadę stanowisk urzędniczych i organizację pracy w sądzie.
Nie są to żądania zbyt wygórowane. Ale niestety takich gwarancji sędziowie nie znajdują ani w słowach ministra, ani – co gorsza – w projekcie ustawy przygotowanej w Ministerstwie Sprawiedliwości, która już czeka na swój debiut na posiedzeniu Rady Ministrów.