Powiedzieć „nie wiem”, a co gorsza przyznać się do błędu, to zbrodnia cięższa niż – będąc konserwatystą – wziąć udział w orgii gejowskiej w Brukseli. Nieważne, czy w telewizji, w Sejmie czy gdziekolwiek indziej, błędy są zawsze domeną innych. A jak już nawet ktoś ten błąd wytknie w taki sposób, że nie da z tego wykręcić, to trzeba do końca go bagatelizować i umniejszać jego znaczenie.
ShutterStock
Zaproszono kiedyś koleżankę do telewizji śniadaniowej, gdzie miała jako ekspertka odpowiadać na pytania z jakiejś tam dziedziny prawa. Prowadzącym się jednak wydawało, że jak koleżanka z „Gazety Prawnej”, a w dodatku studiowała prawo, to można ją zapytać o dowolną rzecz z tej dziedziny, bo przecież będzie wiedzieć. Koleżanka nie wiedziała i zamiast lać wodę, by w efekcie nie powiedzieć nic, szczerze przyznała, że nie wie. – A okazało się, że w telewizji powiedzieć „nie wiem” to gorzej niż powiedzieć „k…” – relacjonowała mi później podłamana. Nie wiem, czy tak jest we wszystkich stacjach ani czy tak jest w ogóle, ale jestem skłonny założyć się, że spora grupa ludzi święcie wierzy w tę zasadę. Na przykład politycy. Powiedzieć „nie wiem”, a co gorsza przyznać się do błędu, to zbrodnia cięższa niż – będąc konserwatystą – wziąć udział w orgii gejowskiej w Brukseli. Nieważne, czy w telewizji, w Sejmie czy gdziekolwiek indziej, błędy są zawsze domeną innych. A jak już nawet ktoś ten błąd wytknie w taki sposób, że nie da z tego wykręcić, to trzeba do końca go bagatelizować i umniejszać jego znaczenie.

Poważne wątpliwości

Tak było np. z tą słynną ustawą covidową, której publikację w Dzienniku Ustaw bezprawnie wstrzymywano przez cztery tygodnie. Oczywiście pod pozorem naprawy błędu, który miał polegać na tym, że posłowie nie tak podnieśli rękę, przez co przyznali podwyżki lekarzom. Ale czy można mówić o błędzie ustawodawcy, skoro Senat wprowadził te podwyżki celowo i świadomie (tego, co o tej sprawie myślał prezydent, jeśli w ogóle myślał, podpisując ustawę, nie sposób ustalić), a tylko Sejm je poparł przez „pomyłkę”? Można mieć poważne wątpliwości, jak to elegancko mówią ludzie, kiedy żadnych wątpliwości nie mają.
W ustawie o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi był natomiast prawdziwy błąd: dodawany nowy przepis miał tę samą numerację co przepis już istniejący – 48a. Po to ludzie mają imiona, nazwiska i numery PESEL, by można było ich od siebie odróżnić. A skoro w Polsce zdarzały się przypadki, że na skutek zbieżności nazwisk można było trafić za kratki, mieć wyczyszczone konto przez komornika albo zostać wybranym do Sejmu na czyjejś renomie, to widać wyraźnie, że cechy identyfikacyjne są istotne, bo konsekwencje mogą być poważne. Tak samo jest z numeracją przepisów. Trzeba uważać, bo może się okazać, że dodając przepis rozszerzający kompetencje pewnej grupy ratowników medycznych do pobierania wymazów do testów na COVID-19, można go przypadkiem oznaczyć takim samym numerem jak przepis karny o sankcjach nakładanych przez sanepid. A wtedy mogłoby się okazać, że cała strategia utrzymywania w ryzach społeczeństwa za pomocą groźby nałożenia drakońskich kar pieniężnych (do 30 tys. zł) zostanie wywalona w kosmos. Wszak jedna z podstawowych zasad prawa głosi lex posterior derogat legi priori, czyli prawo późniejsze zastępuje prawo wcześniejsze.
Prawnicy, jak to oni, nie są pewni, czy nowy przepis usunął stary – zależy, kogo zapytać. Samo jednak pojawienie się takiego zjawiska tworzy niepewność co do prawa. W razie wątpliwości, zwłaszcza w przypadku przepisów o charakterze karnym, należy natomiast zawsze rozstrzygać na korzyść obywatela. Ponieważ za radą byłego już szefa sanepidu włożyłem lód w majtki, nie zapędzam się w twierdzeniu, że tak właśnie będzie do sprawy podchodził ten organ, jednak po sądach trochę sobie obiecuję.
Oczywiście władza twierdzi, że nie ma mowy o pomyłkowym derogowaniu przepisów o karach, bo przecież intencje były takie, by coś dodać, a nie coś innego usuwać. No przecież tak się nie zachowuje racjonalny ustawodawca. Do naszego parlamentu jednak ta fikcja prawna już dawno nie przystaje, bo ani on racjonalny, ani de facto nie jest ustawodawcą, tylko posłusznym wykonawcą woli władzy wykonawczej.

Dura lex czy nie lex

Poza tym jak władza przez pomyłkę zrobi coś niekorzystnego dla niej samej, to jest to nadinterpretacja. Kiedy się jednak pomyli na niekorzyść obywatela, to trudno – dura lex, sed lex. Ot, pierwszy z brzegu przykład: podczas koronawakacji bardzo popularnym sposobem spędzania wypoczynku był caravaning. Ci z państwa, którzy pojechali z przyczepką gdzieś poza Polskę, być może zwrócili uwagę, że poza Polską auta z przyczepką są w całej Europie zwolnione z e-myta. Dlaczego u nas nie? Bo na początku poprzedniej dekady posłowie się pomylili i chcąc objąć opłatami ciężarówki, tak zredagowali przepis, że objął on również osobówki z przyczepami. No błąd, zdarza się – tylko jak po protestach branży chcieli swój go naprawić, to ówczesny minister finansów – widząc, że pomyłka przysparza budżetowi wymiernych korzyści – się na to się nie zgodził. Nieświadomi obowiązku opłacania e-myta zagraniczny turyści (a z początku także Polacy) dostawali później do zapłacenia kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych kar – bo na początku w idiotyczny sposób naliczano 3 tys. zł nie za przejazd jednego odcinka drogi płatnej, lecz za minięcie każdej bramownicy sczytującej opłaty. Przykłady można by mnożyć. Ale jak myślę o dwóch projektach ustaw, które nadawały parlamentarzystom podwyżki, to jakoś podobne niedoróbki mi nie przychodzą do głowy. Przyjmijmy po prostu, że wyszłyby na jaw po uchwaleniu, a skoro to nie nastąpiło, to dajmy już spokój posłom. Zwłaszcza że tym razem dopuszczenie do uchwalenia przepisu oznaczonego w taki sam sposób jak przepis już obowiązujący jest ewidentną wpadką legislatorów obu izb.
Jestem ostatnią osobą, która ich za to zgani. Owszem, wychwytywanie takich wpadek jest ich obowiązkiem, lecz obserwując pracę obu izb, muszę przyznać, że jeśli na Wiejskiej ktoś naprawdę zasługiwałby na podwyżkę, to właśnie legislatorzy, w przeciwieństwie do większości deputowanych. Nie chcę deprecjonować niektórych ciężko pracujących i dobrze przygotowanych parlamentarzystów, ale to, że przy procedowaniu w tym tempie co tydzień coś nie jest uchylane lub rozwiązywane, a ktoś obejmowany daninami lub z płacenia podatków zwalniany przez pomyłkę, to często wyłącznie zasługa służb legislacyjnych. Napatrzyłem się na wiele przypadków, w których legislatorzy w komisjach sejmowych zapobiegali wdepnięciu na potężne miny nie tylko parlamentarzystów, lecz nawet przedstawicieli rządu, którym musieli tłumaczyć, że konsekwencją poprawki, przy której się upierają, będzie np. to, że zmiany w ustawie wejdą w życie wcześniej niż sama ustawa. To chyba nie byłoby wykonalne.
Jeśli zatem czyjaś praca polega na permanentnej gotowości do wyrywania małpie brzytwy, to przy tym tempie stanowienia prawa nie dziwmy się, że czasem można nie zdążyć i małpa się skaleczy. Na co dzień to są niewidzialni bohaterowie, dzięki którym to państwo – lepiej lub gorzej – funkcjonuje, przynajmniej w sferze stanowienia prawa. Nie mam wątpliwości, że funkcjonowałoby lepiej, gdyby parlamentarzyści słuchali wskazówek legislatorów częściej, choć ich kompetencje do wytykania wad w uchwalanych rozwiązaniach są przecież ograniczone.

Bez żadnej podstawy

Jeśli coraz częściej mówi się o patolegislacji czasów covidowych, to przecież nie dlatego, że zdarzają się błędy, jak ten z numerem. Patologia polega na tworzeniu prawa z pominięciem konsultacji, pogwałceniem procedur, naszpikowanego wrzutkami i z na siłę przepychanymi rozwiązaniami niemającymi nic wspólnego z epidemią. No i bez poszanowania konstytucyjnych reguł ingerowania w prawa i wolności. Jak w takich warunkach można mieć zaufanie do państwa i stanowionego przez nie prawa?
Weźmy przykład maseczek, za pomocą których, z braku lepszych pomysłów, będziemy hamować rozprzestrzenianie się epidemii. Jeśli już władza uznała, że jednak warto by wprowadzić powszechny obowiązek ich noszenia, w dodatku obwarowany sankcjami, to należało to zrobić zgodnie ze sztuką. Także po to, by nie wystawiać się frajersko na strzał ze strony antycovidowych mądrali.
Tymczasem od początku zwracano uwagę, że ustanowiony rozporządzeniem Rady Ministrów obowiązek zasłaniania nosa i ust wykracza poza delegację ustawą, bo ta dopuszcza wprowadzenie takiego nakazu tylko dla osób chorych lub podejrzanych o zakażenie. Pomimo publicznego podnoszenia tych wątpliwości policja łupiła mandatami i kierowała wnioski o ukaranie do sądów. Część z nich brała okoliczności prawne pod uwagę i uniewinniała obwinionych lub umarzała takie sprawy. W końcu już nawet ustawodawca dostrzegł błąd i w nowelizacji ustawy covidowej wprost napisał, że celem zmiany przepisów jest „objęcie penalizacją nieprzestrzegania zakazów, nakazów, ograniczeń także o osoby zdrowe”. Przyznał tym samym, że dotychczas niestosowanie się do obowiązków epidemicznych przez osoby zdrowe nie było karalne.
Parlament przyjął ustawę pod koniec października, a 3 listopada podpisał ją prezydent. Na nieszczęście była to sama ustawa, która bezprawnie leżakowała cztery tygodnie, zanim w ubiegły weekend w końcu weszła w życie. Jednak od momentu podpisania jej przez prezydenta trudno było udawać, że dotychczasowe przepisy pozwalały karać za brak maseczki osoby zdrowe.
Czy wiedząc, że właściwa podstawa prawna do nakładania kar dopiero wejdzie w życie, policja powstrzymała się ze stosowaniem sankcji do czasu, aż to nastąpi? Ależ skąd! Przez ten czas wystawiła drugie tyle mandatów co od początku kwietnia do czasu uchwalenia legalnej podstawy prawnej. Drugie tyle! W nieco ponad miesiąc!
Osoby, które odmówiły przyjęcia mandatu, najprawdopodobniej nie zostaną więc ukarane w sądzie. Ci natomiast, którzy w zaufaniu do państwa i prawa mandat przyjęli, będą musieli płacić. Bo mandat jest jak cyrograf, staje się prawomocny z chwilą podpisania, a możliwości jego wzruszenia są ograniczone. Nawet jeśli ukarano niewinną osobę.
W zasadzie jest to możliwe tylko wtedy, gdy podstawą jego nałożenia jest przepis uchylony przez Trybunał Konstytucyjny, jeśli nałożono go w zbyt dużej wysokości (co się praktycznie nie zdarza) albo za coś, co nie było wykroczeniem. Jeśli przyjąć, że do 29 listopada powszechny obowiązek noszenia maseczek odnosił się tylko do osób chorych i podejrzanych o zakażenie, to nałożone mandaty na osoby zdrowe teoretycznie można by wzruszyć. Tyle tylko, że wniosek do sądu trzeba złożyć w ciągu siedmiu dni od przyjęcia mandatu.
Przez lata eksperci nie chcieli luzować przesłanek podważania mandatów, wiedząc, że gdy dać ludziom taką możliwość, to sądy zostaną zalane drobnymi sprawami, a wymiar sprawiedliwości już tonie pod stosami akt, jest niewydolny i na granicy zapaści. Pomimo to np. prof. Włodzimierz Wróbel z UJ zastanawia się, czy jednak nie należałoby stworzyć jakiejś formuły do podważania takich kar – czy to za brak maseczek, czy to za udział w zgromadzeniach, które wbrew temu, co mówi policja, nie mogą być nielegalne.
– Bo czy mamy twierdzić, że jakaś grupa obywateli, która przyjęła te mandaty, to frajerzy, bo państwo wprowadziło ją w błąd co do stanu obowiązującego prawa? – pytał podczas jednego z internetowych wykładów prof. Włodzimierz Wróbel.
Ja bym powiedział, że nie. A czy podobnie na takie pytanie odpowiedziałaby władza? Można mieć poważne wątpliwości.
Wiedząc, że podstawa prawna do nakładania kar dopiero wejdzie w życie, policja wystawiła w miesiąc drugie tyle mandatów za brak maseczki co od początku kwietnia. I co? Pewnie nic